29 sierpnia 2010

Testament – The Legacy [1987]

Testament - The Legacy recenzja okładka review coverTestament — wliczając działalność pod szyldem Legacy — wprawdzie nie zaczynał w jednym rzędzie z Metallicą i Slayer i debiutował po tym, jak te kapele swoje opusy miały już za sobą, ale klasy odmówić mu nie można. The Legacy nie dorównuje wyżej wymienionym ciężarem, szybkością czy stopniem agresji, ale nadrabia to ogromną melodyjnością i ciekawymi rozwiązaniami aranżacyjnymi. Mnie na tym krążku rozpieprzają przede wszystkim pomysły na kompletnie zajebiste i chwytliwe riffy oraz powalające solówki. Porządna jest również sekcja rytmiczna w osobach Grega Christiana i Louie’go Clemente. Szczególnie ten drugi pokazuje prawdziwą klasę. Klasą samą dla siebie jest natomiast Alex Skolnick – to, co na gitarze wyczynia ten facet imponuje i wprawia w zachwyt. Nieźle wypadają wokale Chucka – stara się śpiewać/wrzeszczeć melodyjnie i z pazurem, bez późniejszego okropnego zawodzenia w melodyjnych partiach. Ogólnie rzecz ujmując, cała banda może pochwalić się świetną techniką i wsiowym, choć poniekąd uroczym wyglądem (adidasy, obowiązkowe grzywki…). Chcąc wymienić najlepsze numery trzeba by wyrecytować wszystkie – nie ma tu ani jednego utworu, który schodziłby poniżej bardzo wysokiego poziomu. Absolutnie każdy powinien się spodobać wielbicielom thrash’u z Bay Area. No ale jeśli chodzi o moich prywatnych faworytów, to wskazałbym przede wszystkim na „Alone In The Dark” (kurrrwaaa mać, kult!), „First Strike Is Deadly” (bodaj najbardziej przejebana i wykręcająca jaja solówka) i „Over The Wall” (konkretna napierdalanka pod zajebistą solówką) – szczerze polecam! Brzmienie generalnie jest spoko, tylko wszystko jest zdecydowanie za cicho nagrane. I jest to jedyna większa wada, bo do muzyki nie mam zamiaru w żaden sposób się dopieprzać. Obok „Low” i „The Gathering” zdecydowanie najlepszy album Testament!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.testamentlegions.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

26 sierpnia 2010

Wolf Spider – Drifting In The Sullen Sea [1991]

Wolf Spider - Drifting In The Sullen Sea recenzja okładka review coverTrzeci album fenomenalnej polskiej kapeli tech thrashowej Wolf Spider to wydawnictwo, które bez najmniejszych wątpliwości można nazwać wybitnym w skali ogólnoświatowej. Niemcy mają Mekongów, Szwajcarzy – Coronera, Kanadyjczycy – Annihilator, a my, Polacy, mamy Wolf Spider. I ani na krok, na wyciągniętą rękę z tacą, ani na babciny wąs im nie ustępujemy. Szkoda tylko, zajebiście szkoda, że całe to dobro — podobnie jak wiele innych, wyprzedzających sobie współczesnych kapel — nie przetrwało próby czasu i Wolf Spider zakończył swoją działalność niedługo po wydaniu czwartego albumu zatytułowanego „Hue Of Evil” w tym samym zresztą, co Drifting in the Sullen Sea roku. Jedyne z czego pozostaje się cieszyć mimo rozpadu, to fakt, że muzyka jest tak kompleksowa, pełna rozmaitych smaczków i ukrytych wymiarów – tak fantastyczna, że jej słuchanie nie nudzi się nawet po setkach sesji. Płytę można spokojnie na tydzień wrzucić do odtwarzacza i przez cały ten czas, niezależnie od naszego aktualnego nastroju, kawałki Poznaniaków będą idealnie pasowały do naszych muzycznych smaków. Szybko i agresywnie, spokojnie i majestatycznie – nie ma znaczenia, na co akurat mamy ochotę, bo muzyka i tak — z mocą riposty pana Liwko — sięgnie i ukoi nasze zmysły. I nawet nie bardzo wiadomo, jak to jest możliwe, że jeden utwór można odebrać na tyle, różnych, sposobów. A przecież każdy ma jakiś leitmotiv. Podobnie jak w przypadku pozostałych wydawnictw Wolf Spider, także i Drifting in the Sullen Sea ma swój niekwestionowany numer jeden, którym jest kawałek tytułowy. Rozpoczyna się on niepozornie, nieśmiało wręcz, potem stopniowo rozkręca, by w refrenie przyładować takim geniuszem, że się zwoje mózgowe prostują. Tych kilka dźwięków, kilka dosłownie sekund, ma moc i majestat trzech Jagiełłów (czyli około 1600 Komorowskich). No i jeszcze ten riff! Mi nic więcej nie potrzeba, spadam posłuchać Spiderów.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.wolfspider.pl

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

23 sierpnia 2010

Deicide – Legion [1992]

Deicide - Legion recenzja review"Legion" już w momencie wydania stał się kultem, monumentem, czymś, co cholernie trudno będzie prześcignąć. Deicide przekroczyli tu kolejne bariery szybkości, brutalności i bezkompromisowego bluźnierstwa. To był szok! A że metalowców rajcują takie rzeczy, to sukces był murowany. A dziś, po kilkunastu latach od premiery, Legion nadal powoduje u niektórych opad dolnej (a czasem i górnej – kwestia wieku) szczęki. Trudno się temu dziwić, bowiem materiał jest stosunkowo złożony (pod tym względem zespół wpisał się w tendencje panujące na ówczesnej death’owej scenie i skutecznie komplikował sobie życie), inteligentnie zagrany, intensywny (także za sprawą brzmienia), nabuzowany, dziki, a do tego niemiłosiernie zblastowany. Dlaczego zblastowany? Bo właśnie szybkości odgrywają tu ogromną rolę. Brutalnych galopad jest tu bez liku, więc każdy miłośnik death metalowych wyziewów znajdzie tu coś dla siebie. „In Hell I Burn” (genialne centralki i ogólna rytmika), „Holy Deception” (doskonałe solówki), czy „Revocate The Agitator” (nieludzkie szybkości) to numery, które po prostu musicie znać! Glen ryczy i wrzeszczy jeszcze wścieklej niż na debiucie, ale robi to nieco inaczej – w sposób bardziej zdyscyplinowany, co nie oznacza, że mniej diabelski. Teksty, chociaż poważniejsze niż na „Deicide”, nadal są „trochę” infantylne, jednak mój sentyment do tej płyty pozwala mi spojrzeć na to z przymrużeniem oka. Bas słychać znacznie lepiej, co należ zaliczyć na plus szczególnie, że nie mamy do czynienia z prostackim plumkaniem. Wspominałem o szybkościach, ale czymże by one były bez Steve’a? Warto zaznaczyć, że przez te swoje ekstremalne wyczyny był oskarżany o używanie automatu perkusyjnego, ale koncerty pokazały, że to bzdura. Bracia Hoffman pokazali kto tu rządzi i solidnie namieszali świetnymi, gwałtownie zmienianymi riffami i, momentami, ostro pojebanymi solówkami. Pomimo, iż Legion to tylko 29 minut, to bezwzględnie jest wart swojej ceny, jaka by ona nie była. Dla takiej płyty nie zaszkodzi spłonąć w piekle dla Szatana!


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDeicide

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 sierpnia 2010

Death – Symbolic [1995]

Death - Symbolic recenzja okładka review coverJak każda szanująca się religia, tak i wyznawcy Schuldineryzmu mają swoje święte ewangelie. A zwą się one (jak nagrano): „Individual Thought Patterns”, Symbolic (schizmatyk! – przyp. demo) oraz „The Sound of Perseverance”. Co światlejsi wskazują wprawdzie na „Human”, niemniej jednak ma on zwykle status albumu apokryficznego, bliższego co prawda owemu triumwiratowi niż wcześniejszym, ale wciąż zapominanego przez mniej oświeconych. Prawda jest jednak taka, że mamy tu do czynienia raczej z tetrawiratem. I niech to zapamiętane w końcu będzie! Nie ma to wszakże większego znaczenia, albowiem każdy z wymienionych jest dziełem Schuldinerowego geniuszu i każdy jest przepustką do wieczności w Death. Zbierzcie się więc tłumnie i wysłuchajcie z uwagą przekazu skierowanego do was przez samego Chucka, niech będzie po trzykroć zblastowany. Corpus Schuldinerum Secundum Symbolic to dzieło równie wielkie, co zaskakujące; Koelble, Conlon – kimże byliby ci muzycy, gdyby nie udział w nagraniu? Zapewne nikim – a tak zapisali się w wieczności, choć — jak głosi leprozjusz demo SC — ich udział był czystko odtwórczy, acz bezbłędny. Symbolic CSS to album prawdziwych przebojów; utwór po utworze do uszu dochodzą, na wskroś Deathowe, dźwięki. Słyszane po tysiąckroć wydają się tak oczywiste, tak oswojone, że ma się wrażenie ich odwieczności. I tak właśnie jest, bracia i siostry w Death. „Symbolic” „Zero Tolerance”, „Empty Words”, „1,000 Eyes”, „Crystal Mountain”, „Perennial Quest” – to tylko niektóre z arcydzieł Symbolic CSS. Czegóż chcieć więcej? Otwórzcie uszy i usłyszcie muzykę Chucka, niech mu BC Rich po wieki podpiętym będzie.


ocena: 9,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DeathOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 sierpnia 2010

Obituary – Cause Of Death [1990]

Obituary - Cause Of Death recenzja reviewW 1990 roku pewien uberzdolny gitarzysta wstąpił w szeregi pewnego zyskującego na popularności zespołu, by wraz z nim stworzyć powalającą muzykę. Tym gitarzystą był James Murphy, zespołem Obituary, a muzyką potężny, brutalny DEATH METAL! Cóż to za wspaniała płyta! Sprawdzian ze stylu obranego na debiucie zdali na piątkę, a jednocześnie pokusili się o odpowiednio interesujące nowości. No bo czym byłaby ta zatęchła sieka bez dodatku w postaci wirtuoza gitary? Drugim „Slowly We Rot”? Cechy charakterystyczne dla Nekrologu pozostały te same: ciężko i rytmicznie. Tym razem także znacznie bardziej technicznie. I to nie tylko, jeśli chodzi o wiosła, ale również gęsto (choć nie jakoś wielce szybko) nabijającą perkusję. Ponadto wszystkie instrumenty zyskały dużo przestrzeni, dzięki czemu muzyka jest jeszcze przyjemniejsze w odbiorze. Ale bez obaw, pomimo pozornego „ucywilizowania” i pewnej dawki melodii żadnego pitolenia tutaj nie ma! Osiem (plus po mistrzowsku potraktowany „Circle Of The Tyrants”) znakomitych numerów z Cause Of Death prezentuje szeroki wachlarz umiejętności muzyków; niemało tu dowodów na to, że potrafią nieźle napierdalać, ale mimo wszystko na Cause Of Death dominują średnie tempa, które często-gęsto zmieniają się w totalnie kurewskie zwolnienia. Wolno = nudno? Jak najbardziej, ale nie u tego zespołu! Bardzo dobra, bardzo techniczna (ale bez onanizmu) i równa gra perkusji, ciężarne niczym gothko-metalówka w 22 miesiącu ciąży riffy, wychodzące z piekielnie przesterowanych, zabrudzonych gitar, do tego tak wolne, że można się porzygać! Ha, i tym sprytnym sposobem przyszedł czas na wokal – John „Voice Of Terror” Tardy nie bawi się w cukierkowe zawodzenie; totalna ekspresja, wyziew brutalności z najgłębszych zakamarków płuc: krew i flegma. Najlepsze jednak na koniec. James i jego gitara. Dużo pracy włożył w te dwanaście solosów! Stanowią one ogromny kontrast dla reszty muzyki, są cholernie delikatne, kruche i piękne; nadają muzyce Obituary innego wymiaru – aż chce się w takim zamieszkać! Co prawda, nie znajdziemy na płycie żadnego pojedynku (znanego chociażby z „Spiriual Healing”) – bo z kim (nie umniejszając Trevorowi), ale tyle i tak wystarczy, żeby się zakochać w jego grze. A „wejściowe” solo w utworze tytułowym to jeden z najbardziej klimatycznych i zarazem rozwalających popisów w dziejach death metalu! Nie pozostaje mi nic innego, niż polecić Cause Of Death każdemu, kto chce uchodzić za znawcę prawdziwego death metalu! Bez tej płyty gatunek byłby znacznie uboższy.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 sierpnia 2010

Mastodon – Blood Mountain [2006]

Mastodon - Blood Mountain recenzja okładka review coverNieumiejętność rozpoznania Mastodona dla szanującego się metala jest, mniej więcej, równie wstydliwa, co załapanie swędzenia na jakimś festiwalu gotyckim. Dany osobnik powinien — dla dobra ludzkości — poddać się sterylizacji (żeby swoich durnowatych genów nie dodawał do puli), po czym zgłosić się na ochotnika do akcji kopania wzdłużnego tunelu pod Wisłą, ewentualnie jako królik doświadczalny dla środków przeciwgrzybiczych. Po prostu nie można nie znać tej kapeli, zwyczajnie nie wypada, bo to zwykły brak obycia i kultury. Trzeci longplej Amerykańców dostarcza słuchaczowi porządną dawkę pokręconych, zawiłych jak polskie przepisy, poczynań, przy których połowa członków Mensy powysiadałaby z wyczerpania. Przy Blood Mountain nawet „Leviathan” wydaje się jeno dziecinną zabawką — niewinną i prostą — a przecież wszyscy wiemy, że takową nie jest. To, co na poprzednim krążku dopiero kiełkowało, tu dało plon dziesięciokrotny, a nawet stukrotny. Jest bardzo, ale to bardzo progowo, nie tak przebojowo jak dwa lata wcześniej, ale za to o niebo dojrzalej. Z jednym wszakże, za to sporym zastrzeżeniem – owa przebojowość w niczym mi nie przeszkadzała, za to z tym kombinowaniem bywa różnie. Różnie, czyli w połowie przypadków przesadzenie. Sporo ostatnio słuchałem wspomnianych wyżej płytek, i o ile „Leviathan” łykałem bez popitki, o tyle Blood Mountain niekiedy nużył. Wszystko cacy, tylko czasami za dużo tego dobrego i koniec jest taki, że trochę bokiem wychodzi – jak kiść bananów na raz. Nie sposób nie zestawiać ze sobą tych dwóch wydawnictw, nie można też nie dostrzec pewnej ciągłości kompozycyjnej, która każe powiedzieć, że Blood Mountain jest logiczną kontynuacją „Leviathana”, a przynajmniej jedną z możliwych. Amerykańce zdecydowali się pójść drogą muzyki wolniejszej, nie tak bezpośredniej, a za to trudniejszej kompozycyjnie oraz percepcyjnie. Płyta napierdala po receptorach z siłą kafara i zmusza do tęgiego kminienia do tego stopnia, że człowiek jest dumny z siebie po przesłuchania całości. Ma to swój urok, nie przeczę, ale ma też swoją cenę – po Blood Mountain nie sięga się równie często, co po „Leviathana”. Tako rzekę.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalna strona: www.mastodonrocks.com

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

11 sierpnia 2010

Slayer – South Of Heaven [1988]

Slayer - South Of Heaven recenzja okładka review coverPo ogromnym sukcesie „Reign In Blood” Slayer spokojnie mógł stworzyć podobny krążek – kontynuacja na pewno by się spodobała, a i strumień kaski z tego tytułu byłby niczego sobie. Tak się jednak nie stało, bowiem Zabójcy nagrali płytę zupełnie inną – całościowo znacznie wolniejszą i mniej ekstremalną, czy nawet… spokojną. Do głosu doszły fascynacje klasycznym hard rockiem, co w kilku numerach dość wyraźnie — jak dla mnie to nawet za bardzo — rzuca się w uszy. Jak zapewne wiecie – tragedii nie ma, bo South Of Heaven to bardzo wartościowy punkt w dyskografii zespołu i jakby nie było – dość oryginalny. Potwierdza to otwierający płytę numer tytułowy – stosunkowo wolny i klimatyczny, ale nadal genialny. Następujący po nim „Silent Scream” to już zdecydowanie większy wykop, ukazujący w pełni potęgę Dave’a Lombardo, jednocześnie najbardziej ze wszystkich nawiązuje do brutalnych wystrzałów z „Reign In Blood”. Genialnych kawałków jest tu więcej, bo co innego można powiedzieć o „Mandatory Suicide”, „Cleanse The Soul” czy „Spill The Blood”? Jednak obok tych perełek krążek posiada też słabsze fragmenty. Chodzi mi tu szczególnie o te hard rockowe naleciałości, które niepotrzebnie osłabiają naturalną moc Slayera i w sumie nijak się mają do pierwotnej agresji utożsamianej z tym zespołem. Zupełnie mnie nie przekonuje cover „Dissident Aggressor” – niby trwa tylko dwie i pół minuty, jednak jest niemiłosiernie nużący, flakowaty i nieciekawy. Jakoś nie przychodzi mi do głowy inny album Slayera, na którym znajdowałby się numer tak bardzo odstający poziomem od pozostałych. Chociaż płytę nagrywano z Rubinem, to brzmieniu również brakuje mocy i ciężaru, bez wątpienia jednak jest bardzo przejrzyste. Daleki jestem od stwierdzenia, że na tym albumie chłopakom się noga podwinęła, bo do South Of Heaven warto często wracać, ale wcześniej i później nagrali genialne, przełomowe, totalne i miażdżące krążki.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.slayer.net

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 sierpnia 2010

Neglected Fields – Synthinity [1998]

Neglected Fields - Synthinity recenzja okładka review coverDobrze jest wiedzieć, że niemal na całym świecie są ludzie, dla których granie metalu to styl życia. Na całym świecie, czyli także na Łotwie oraz na przykład we Francji, dzięki czemu ten — jakże wspaniały — kraj może nieco spoważnieć i zmężnieć. Pozostaje nam więc trzymać kciuki za francuski metal i za świetlaną przyszłość francuskiego narodu. Do dna, Monsieurs et Madames! Dla nas, jako słuchaczy, ten fenomen metalu jest ważny dlatego, że daje nam możliwość czerpania z niemal bezdennej studni gatunków, stylów i układów choreograficznych. I nawet gdy nasze ulubione kapele ciutkę nam spowszednieją i się przejedzą z deczka, bogactwo metalowej fauny pozwala niemal natychmiast znaleźć jakieś nowe kapele, które będą dla nas nowym źródłem podniet. Nie inaczej było u mnie w przypadku łotewskiej ekipy Neglected Fields i jej debiutu zatytułowanego Synthinity. Muzyka Łotyszy to zakombinowany, techniczny dm z okazjonalną obecnością klawiszy i babskich zaśpiewów, które pasują tu jak krzyż przed Pałacem Prezydenckim. Myk jest taki, że muzyka jest na tyle dobra i ma w sobie na tyle jaj, że obecność osobnika płci głupszej niczego specjalnego nie wnosi. Mówię poważnie, dzieje się wiele i dzieje się dobrze. Muzyka jest odpowiednio skomplikowana, nie brakuje zmian tempa i porypanych zagrywek, a umiejętności muzyków są wystarczające, by zagrać owe cuda bez zająknięcia i debilnych pomyłek. Są więc zarówno możliwości, jak i ich wykorzystanie. Słychać to choćby w takich utworach jak „Eschatological”, „Ephemeral” oraz „Living Structures” (z wyłączeniem babinych podśpiewywań). Nie mówię, że nie słychać odwołań do mistrzów gatunku, ale są one raczej nienachalne i inspiracyjne. Generalnie jednak jadą chłopaki swoje dobitnie pokazując, że nie są z moheru i ciasta francuskiego. Jest więc żwawo, w dobrym, średnio-szybkim tempie, riffy są dobrze przemyślane, a solówki estetyczne. Lepiej niż poprawnie brzmi bas, który w kilku momentach ładnie wbija się na pierwszy plan i zapodaje mini solówkę. Solidna i gęsta praca garów może się spodobać wszystkim miłośnikom wyczynów Reinerta, tym bardziej, że album obfituje w najrozmaitsze spowolnienia, jazzowe wstaweczki i inne techniczne cudeńka. Pewnym zaskoczeniem może być barwa wokalu, która nie jest typowo death’owa, a wpada bardziej w black. Zaskoczyć może także ostatni kawałek, który jest coverem — uwaga, uwaga — The Prodigy i który brzmi całkiem sensownie. Na minus – jakość nagrania. Choć nie jest całkiem źle, niekiedy nie dorównuje jakości samej muzyki. Poza tym mankamentem debiut bardzo, ale to bardzo udany. Polecam. Amen.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.neglectedfields.lv
Udostępnij:

5 sierpnia 2010

Annihilator – Alice In Hell [1989]

Annihilator - Alice In Hell recenzja okładka review coverAnnihilator debiutował dość późno, bo w momencie, gdy popularność takiej muzyki wyraźnie malała, a na salony po chamsku wpychał się death metal. Nie przeszkodziło to jednak Kanadyjczykom w stworzeniu materiału wybitnego. Alice In Hell powala mnie za każdym razem, zawiera bowiem wszystko, co doskonały thrash’owy album mieć powinien, a co każdy wymagający słuchacz uwielbia. Kawałki zawarte na tym krążku są bardzo dynamiczne, przeważnie szybkie, zróżnicowane, oryginalne, agresywne, pełne technicznych zagrywek, porąbanych solówek i niebanalnych melodii. Jakby tego było mało, dawka energii, jaką pompuje do organizmu te niespełna 40 minut, podniesie ciśnienie nawet stetryczałemu leniwcowi z anemią. Dowodów kompozytorskiego geniuszu Watersa (szybko wypracował sobie charakterystyczne brzmienie gitary, tu obsługuje także bas) posłuchać można chociażby w „Alison Hell”, „W.T.Y.D.”, „Schizos (Are Never Alone)” czy „Human Insecticide”, ale prawdę mówiąc każdy kawałek zasługuje na uwagę, bo ilość chwytliwych riffów i błyskotliwe aranżacje robią potężne wrażenie. Alice In Hell to jest po prostu zajebiście wysoki poziom, osiągalny tylko dla nielicznych. Świetne rzeczy wyprawia Randy Rampage, który nie ogranicza się do agresywnego wrzeszczenia/śpiewania i wprowadza różne odjechane zaśpiewy, co szczególnie dobrze słychać w genialnym „Alison Hell”. Ponadto jego głos niesie ze sobą pierwiastek szaleństwa i czegoś nieprzewidywalnego, co kapitalnie wypada w połączeniu z zaawansowaną, diabelnie precyzyjną, przemyślaną w najdrobniejszym szczególe muzyką. Dzięki temu równowaga zostaje zachowana, a do płyty wraca się z radością. Nienaganna technika, bezbłędne kompozycje, znakomity wokal, porządna produkcja – to wszystko daje jeden z najlepszych thrash’owych albumów wszech czasów. Dzieło to ma tylko jedną wadę, która — o zgrozo! — wynika właśnie z jego ponadprzeciętnej zajebistości. Chodzi mi o to, że przy Alice In Hell pozostałe płyty Annihilator wypadają co najwyżej dobrze i nawet w połowie nie dostarczają takiej podniety, jak ta opisywana. Cóż, chyba chłopaki sami nie zdawali sobie sprawy z tego, jak genialny krążek popełnili.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.annihilatormetal.com

podobne płyty:


Udostępnij:

2 sierpnia 2010

Mekong Delta - The Music Of Erich Zann [1988]

Mekong Delta - The Music Of Erich Zann recenzja okładka review coverMekong Delta jest tym w historii thrashu, czym w historii literatury grozy było pojawienie się H.P. Lovecrafta – jakościowym przeskokiem tak ogromnym, że podobnego nigdy wcześniej nie zanotowano. Otóż bowiem pojawili się ludzie, którzy obrawszy sobie za podstawę thrash, tak go zmutowali, że nawet rodzona i kochająca matka by go nie poznała. Sam zaś album The Music of Erich Zann był dla Mekongów prawdziwym, choć drugim, początkiem. To, co wydobywa się z głośników to istna orgia – nieskrępowana, bezwstydna, niepohamowana żądza ucztowania – muzyczne bachanalia. I choć do absolutu z „Dances of Death” jeszcze trochę brakuje, a niedoskonałości wieku młodzieńczego są wciąż słyszalne, to nie ma najmniejszej wątpliwości, że oto ma się przed oczami prawdziwe cacuszko. Tak w dziejach świata nie grał nikt inny, a i dziś — po ponad dwudziestu latach od premiery — niewielu udało się zbliżyć do tego poziomu. Muzyka Mekongów jest tak niepowtarzalna, że stała się przysłowiowym „jabłkiem” (kto zna, ten wie). Zapraszam więc do degustacji i delektowania się bogatym bukietem smaczków. Na początek, znak rozpoznawczy wszystkich krążków pod wezwaniem Trójkąta – wokale. Te, zaserwowane przez Wolfganga Borgmanna, zaskakują dosłownie wszystkim: barwą, motoryką, dynamiką i rozmachem. Barwa może się wydawać (ale tylko z początku) irytująca i nieprzystająca do muzyki. Z czasem jednak (w praktyce około piątego przesłuchania) okazuje się, że nie mogłaby być nawet o jotę lepsza. Barwa nadaje muzyce oryginalnego szlifu i nieco kwaśnawego posmaku i — niczym sok z limetki wydobywający smak potraw — wyciąga na powierzchnię bogactwo niuansów. A to wpływ samej barwy jeno. Kolejnym środkiem wyrazu są dynamika i motoryka – nie dość, że wokale są nieprzewidywalne, pełne ekspresji, to jeszcze mają w sobie moc legionu Kupichów. Czuć tę moc na każdym kroku – tak w chwilach zrywu, jak i wyciszenia. Generalnie, wokalista ma gdzie poszaleć (co zresztą czyni), tym bardziej, że kompozycje wyciskają z niego siódme poty – niczym sokowirówka z kilograma gruszek. Nie gorzej mieszają gitary, raz podchodząc pod klasykę, innym razem kombinując tak okrutnie, że kultyści Cthulhu mogliby się poczuć zawstydzeni. Riffy są zarówno nieokiełznane jak i dokładnie przemyślane, a solówki oblepiają mackami. Osobny rozdział można napisać o basie, bowiem wcina się w historią rzemiosła, niczym T. Lis w zdanie swoim rozmówcom. Jest wyraźny, ładnie wyeksponowany i prócz tworzenia szkieletu kompozycji, zdarza mu się zapędzić w solówki. 10042010 słów uznania należy się także garowemu, bo to on przejmuje na siebie obowiązek utrzymania pozostałych indywiduów w ryzach, gdy basmanowi zdarzy się poindywiduować. A uwierzcie – utrzymanie takiej muzyki w ryzach jest wyczynem karkołomnym, graniczącym wręcz z niemożliwością. Kompozycje mają nie tyle pazurki, co potworne zębiska, więc mlask! – jeden nieodpowiedzialny dźwięk i podcieramy się łokciem. Poskromienie takiego progresywnego monstrum świadczy natomiast o niebywałym talencie i wyśmienitym kunszcie. Faktem jest, że album ma pewne niedociągnięcia, ale ich świadomość ma się tylko dlatego, że Mekongi poszli jeszcze o krok dalej. Gdyby nie to, patenty z The Music of Erich Zann byłyby traktowane jako te niedoścignione i nieosiągalne. I takie w swoim czasie były.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.mekongdelta.eu

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij: