Drugi longplej japońskich thrashersów przypomina spuszczoną ze smyczy Godzillę – w chuj nieokrzesanej dzikości i pierwotnej agresji. I jak na rasowego Japończyka przystało, składa się głównie z wrzasków, kakofonicznych sekwencji dźwięków, szesnastu ton szaleństwa i odrobiny nieprzetworzonego popierdolenia. A żeby nie było za cukierkowo i gładko – album od początku do końca brzmi garażowo. I w ten właśnie sposób już dziki materiał staje się jeszcze bardziej siermiężny, nieociosany i bezpośredni. Godzilla atakuje i sieje totalne zniszczenie! Efekt jest taki sam, jak gdyby album nagrała jakaś grupa nieopierzeńców (a nie starszych panów), którzy — w swoim młodzieńczym buncie — postanowili zamanifestować światu swoje niezadowolenie i maksymalne wkurzeniem a cały myk w tym właśnie, że chłopakom do podrostków trochę brakuje i to z niewłaściwej strony. Tak czy srak, dzikości i prymitywnej stylistyki na albumie jest po brzegi, a chłopaki wyglądają na solidnie podkurwionych. No i rzecz najważniejsza – wygląda również na to, że mają z tego niezły ubaw;]. Tokyo Metal Anarchy. Nie byłoby japońskiej sceny bez specyficznego „japońskiego” klimatu – ducha, którego nie da się pomylić z żadnym innym, który jest dla Japonii tak typowy, jak chlanie wódy w Polsce. Zionie więc z albumu japońskim klimatem, jak smrodem z paszczy Hedory. Ciekawie zionie też z paszczy wokalisty (To niech zainwestuje w tik-taki – przyp. demo), który zdziera struny głosowe w sposób wręcz niesamowity – jest w tym pewna magia, bo takie poświęcenie nadaje albumowi waloru autentyczności i prawdziwości. Drze się i wrzeszczy po prostu przecudownie, na granicy utraty głosu, lecz bez wytchnienia i bez lamerskiego czystego podśpiewywania. Jest z gościa kawał przecinaka, rodzynka z typu bywalców punkowych imprezek. Zresztą cały album jest cholernie punkowy, do cna przesiąknięty pogo, pieszczochami i tanimi winiaczami. Nie wiem, czy oni też mają tanie winiacze, ale nawet jeśli nie mają, to brzmią jakby mieli. W takich właśnie okolicznościach przyrody muzyka Terror Squad smakuje najlepiej – w tanim, kameralnym lokalu, pełnym panczurów, dymu papierosowego i dzikiej, gniewnej atmosfery. Tam właśnie czuje się najlepiej, grana na żywo, w bezpośrednim kontakcie z publiką, która szaleje pod sceną. Tego niestety trochę brakuje podczas przesłuchań w domu, ale cóż można zrobić. Jakby na to nie spojrzeć, słuchana w domu czy na żywo, muzyka Japońców daje do wiwatu – i w tym upatruje jej główną zaletę: dostarcza mnóstwa elementarnie dzikich emocji i potwornej dawki rozpierolu.
ocena: 7,5/10
deaf
oficjalna strona: www.geocities.co.jp/MusicStar/7054
0 comments:
Prześlij komentarz