Żeby nie trzymać was zbyt długo w niepewności, powiem wprost – przeciętniak w każdym calu. Takich kapel jest na pęczki, kapel, które już nauczyły się grać równo, których brzmienie nie jest garażowe, a wkładka jest w kolorze. Poza tym ciężko znaleźć cokolwiek, co by wyróżniało tych grajków. Nowoczesny death zmieszany z corem – typowy, aż się pachy pocą. Może więc choć teksty mają oryginalne? A gdzież tam – buntownicy, że strach się bać. Że świat jest do dupy, że władza kłamie (no shit, Sherlocks), że pasta do zębów jest za mało miętowa; nic tylko narzekają. Ale za to „fuck” jest w każdym kawałku, używany wielokrotnie i, jakby, z lubością. Typowa przypadłość młokosów, którzy mając możliwość wykrzyczenia się, klną jak szewcy. Gdyby jeszcze angielski był bogatszy w wulgaryzmy, a tak tylko „fuck” na prawo i lewo, więc nudą wieje i wrażenia żadnego nie robi. Muzycznie jest także przeciętnie, nie jest źle, ale taaaaak nieoryginalnie. Wokale głównie na deathową modłę, choć wrzaski też się pojawiają – nic nowego. Gitary zupełnie bez wyrazu, tyle że warsztatowo poprawnie. Riffy nawet ujdą, szkoda tylko, że solówek prawie żadnych nie ma. Sekcja jest – nic więcej powiedzieć się nie da. Cieszy za to całkiem solidna dawka napierdówki, nawet łbem ze dwa razy można zakręcić. Generalnie jednak album to stuprocentowy przeciętniacha, z kilkoma lepszymi momentami, kiedy w ogranych motywach można wychwycić jakieś świeższe zagrywki. Zakończę jednak plusem – album trwa poniżej pół godziny, więc od czasu, do czasu można go sobie zapodać. Wsio.
ocena: 5/10
deaf
0 comments:
Prześlij komentarz