Kapela w sumie znikąd – znana zapewne na pobliskich podwórkach i dzielniach – która materiał nagrała w piwnicy i wydana została przez wydawnictwo, którego nawet google nie potrafi znaleźć. Niemniej jednak jakoś trafiła na allegro, a stamtąd w moje ręce. Wiele by opowiadać jak do tego doszło, ograniczę się jednak do kilku zdań – otóż napadło mnie kiedyś na poszukiwanie nowości, wynalazków i innych dziwadeł i tym sposobem udało mi się wpaść na tę płytkę. Zapowiadała się ciekawie, tym bardziej, że opis był nader intrygujący, bo — o ile mnie pamięć nie myli — obijał się o klasyków z Florydy. No, mi więcej nie trzeba i długo się przekonywać nie musiałem. Po kilku pierwszych (niewielu) przesłuchaniach okazało się jednak, że szału nie ma i płytka powędrowała na półkę. Leżała tam sobie i kurz łapała, a mnie ochota na ponowne sięgnięcie jakoś nie nachodziła. Drugą szansę dostała całkiem niedawno, lecz pomimo upływu kawałka czasu i kilkudziesięciu przesłuchań, nadal czuję się niespecjalnie zjarany muzyką Amerykańców, choć muszę przyznać, że jest kilka ciekawych patentów. Do wspomnianej Florydy jakichś bardzo oczywistych nawiązań nie ma (co znaczy, że nie rżną na ślepo), niemniej jednak słuchacz znajdzie jakieś przypominające Death riffy czy atheistowe instrumentale. Nawet Cynic się nie uchował i w takim „Type II Error” czuć zagrywki a’la Masvidal. Jednak w większości mamy do czynienia z raczej umiarkowanie technicznym deathem w średnich tempach, upstrzonym gdzieniegdzie bardzo wkurzającymi czystymi zaśpiewami i bogato polanym jazzującymi wstawkami. Noż kurwa, męczy gość, jakby go ktoś po nerach napierdalał. Wkurzać też może niemała ilość skandowanych wrzasków cuchnących corem; inna sprawa, że core’owego klimatu trochę jest, co jednak ma swój urok. Dużo lepiej jest natomiast z growlem, który jest poprawny i nie wnerwia. Cieszy mnie także, że chłopaki trochę pothrashowali (choćby „Composition #33”), bo fajnie wpływa to na motorykę i dodaje krążkowi żywiołowości. Generalnie mix gatunków jest dość konkretny (death, thrash, fusion, core, a nawet heavy się znajdzie), tempa wraz z klimatem zmieniają się często, czasami jest głośno i tłoczno, a czasami jest melanż. A wszystko nawet trzyma się kupy. Brakuje tylko tego magicznego „czegoś”, czegoś, co mogłoby przykuć uwagę na długie godziny. A tak, po niecałych 40 minutach, chęci ponownego wciśnięcia „play” jakoś nie zauważyłem. Oczywiście nie jest tak, że się na rzygi zbiera, ale maratonu raczej spodziewać się nie można. W kilku miejscach jest nieźle, w „The Jar” nawet bardzo, jednak spora część materiału jest przeciętna. Niby coś tam kręcą, wrzucą jakiś instrumentalny kawałek, pobawią się przesterami, dodadzą ładne solo czy ciekawy riff, jednak nic z tego nie wynika. Umiejętności są na dobrym poziomie, szczególnie solówki, które potrafią szczerze ucieszyć, więc do tego przyczepić się nie da, nawet realizacja daje radę, a każdy z instrumentów jest czytelny i brzmi przyzwoicie, łącznie z basem. Brakuje zwykłej fajności – coś tam jakby jest, ale częściej nie ma. Przeciętniak z plusem.
ocena: 6/10
deaf
0 comments:
Prześlij komentarz