22 marca 2010

Immortal Cringe – Undying Fear [2001]

Immortal Cringe - Undying Fear recenzja reviewDziś, w kolejnym odcinku z serii „Poznaj sąsiadów swych hamerykańskich”, na tapetę wędruje kapelka o wdzięcznej nazwie Immortal Cringe. Warto jednak zaznaczyć, że panowie nie mają wiele wspólnego ze swoimi ponurymi imiennikami z mroźnej Norwegii. No, może poza tym, że też obrali sobie granie muzyki za grządkę do obrabiania po godzinach pracy. I w tym miejscu należy po raz pierwszy wspomnieć, że panowie wiedzą do czego służą gitary i perkusja. Co więcej, pozwolili sobie panowie poświęcić więcej czasu (który inaczej spędziliby na PIS-owskim grillu lub innych domowych pracach) na szlifowaniu umiejętności instrumentalnych, co doskonale słychać na albumie. Undying Fear — bo tak nazywa się ich jedyny dotychczas pełny album — to kawał dobrej, crossoverowej, technicznej muzy. Rozpoczynające płytkę intro nie zapowiada milusiego, półgodzinnego spektakliku muzycznego. Drugi na płycie „Diminished” to ciekawe ziółko – pierwsza jego część to elegancka jazda z porządnymi riffami i ładnym wokalem, o którym słów kilka za moment, a druga to kapitalna jazzowa wstaweczka rodem z Cynica czy Gordian Knota. Wokale, o których przed linijką wspomniałem, to niespotykane zbyt często w technicznym graniu, skandowane wersy, przypominające bardziej jakieś hip-hopowe klimaty. Jednak Ty, drogi Czytelniku, jesteś zapewne umysłem światłym i zauważysz w tym szaleństwie metodę. Na wyróżnienie zasługuje także kawałek opatrzony tytułem „BC”, który to jest instrumentalnym popisem kapel-członków. Widać, na jego przykładzie, że nie jest im obca wszechstronna znajomość muzycznego rzemiosła i potrafią, bez większego problemu, zagrać latynopodobny kawałek w awangardowym wydaniu. Kolejne kawałki to przykład solidnego, ciekawie skomponowanego i poprawnie zagranego technicznego crossovera. Gitarki pracują rzęsiście, basista ładnie nadgania, czasami wybijając się z jakąś ciekawą nutą na pierwszy plan, bębniarz kombinuje jakby to zaskoczyć swoich kolegów, wokalista coś sobie pokrzykuje i, o dziwo, wszystko się ładnie kupy trzyma. Poza tym, chłopaki, nie raz pokazują, że jazzowo im w duszy, a niektórym nawet klasycznie. Co najlepsze, to fakt, że płytka sama się słucha i po pół godzinie ma się ochotę na kolejne przesłuchanie. Czy są jakieś minusy? Poza okładką, która wybitnie się z wymiotem niektórym kojarzy i niekiedy nie najlepszym dźwiękiem w dolnych partiach, to raczej nie. Tylko się, kurcze, głupio kończy… Ale to hamerykanie – oni nawet nie wiedzą, co to są zakręty.


ocena: 8/10
deaf
Udostępnij:

1 komentarz: