Bozie, jak ja uwielbiam Prokofiewa! Dla samego „Lords of Bedlam” warto zakupić ten album. Mówię wam – dla takiej interpretacji klasycznego motywu jakim jest „Taniec Rycerzy” warto byłoby czekać wieki, wciąż oglądać Jarka w tiwi, patrzyć jak nasi piłkarze grając jak nigdy, przegrywają jak zawsze, czy choćby słuchać jak Nergal opowiada o walorach artystycznych Doroty R. Tak bardzo jak na nic innego. Dlatego powiem to raz jeszcze – dla tego kawałka warto mieć ten album, choć jestem pewien, że wartość albumu nie kończy się na tym tracku. Ja miałem to szczęście, że znam album od kilku lat, wy natomiast możecie się z nim zapoznać zaraz po przeczytaniu recki (o ile nie mieliście podobnego szczęścia jak ja). Austriacy bardzo świeżo podeszli do nie-tak-znowu-otrzaskanego tematu, jakim jest symfoniczny death (choć ostatnie moje recki mogą temu przeczyć) i zapodali go w ciekawym stylu, unikając jednocześnie wtórności względem wzorcowego Theriona. Już nawet ilość załogantów musi zaskakiwać, bowiem w porównaniu ze sporą, choć nie na muzułmańskie standardy, rodziną jaką tworzy Therion, austriacka gromadka wypada bledziutko i trzyma model europejski – klasyczne 2 + 1. Jak się jednak mówi: nie ilość, a jakość (i wcale nie piję do jakości Szwedów). Jest jednak pewien wspólny mianownik, gdyż tak w jednym, jak i w drugim przypadku, za ideą stoi tylko jedna persona – tutaj Martin Schirenc. Trzeba oddać chłopakowi szacunek – wykombinował materiał, który majestatem i wzniosłością mógłby obdzielić masę metalowych sierot (muzycznych) szukających wyjścia klepiąc na parapecie niesłychane kombinacje. Tutaj wielkość symfonii jest wyraźnie odczuwalna, a całość rzeczywiście brzmi jak death metal zagrany w towarzystwie orkiestry. W końcu ktoś zrozumiał do czego służy sekcja smyczkowa i wykorzystał ją jako bazę dla tworzonej melodii. A wraz ze smyczkami skomponował ciekawe partie gitar, które dodają klasyce agresywności i wigoru. Ciekawie prezentuje się również główny motyw z pierwszego „Y Draig Goch” oraz „To Kingdom Come”, gdzie przez gitary przebija się metaliczny dźwięk trąbek i sekcji dętej. Bardzo przyjemne wrażenie akustyczne. Takie wspólne wykorzystanie ciężkiego riffowania i zimnych trąbek ubarwia muzykę, „metalizuje” ją i zwiększa siłę jej oddziaływania. Wydaje się, że każdy element został podporządkowany takiemu zadaniu; każdy użyty instrument, każda melodia ma na celu zwiększyć spektrum i różnorodność doznań słuchowych. Muzyka totalna, kompletna i wielka. Bardzo fajnie wygląda także sprawa wokali, których jest tu kilka – począwszy od wiodącego growlu, niezbyt niskiego, czytelnego i grubego, poprzez czyste linie kobiece (takie normalne) i męskie (podobnie), dwugłosy, a na chórach skończywszy. Te naprawdę dają popalić, mają odpowiednią moc i współczynnik mocarności. Ogólna aranżacja wokali jest dobrze przemyślana i sprawnie wykorzystuje niemały potencjał kapeli. Jeszcze kilka słów o, wspomnianych już, gitarach. Urzekło mnie bardzo solidne i rzeczowe ich potraktowanie, nie są one zepchnięte do jakiejś podrzędnej roli – ich miejsce jest w pierwszym szeregu. Jest więc sporo tremolo, kilka fajnych solówek też się znajdzie, ot choćby w „Woe to the Defeated” oraz „The Calm Before the Storm”. Od tej strony albumowi niczego nie brakuje. Słowa uznania należą się także perkusiście, który to odpowiada za całkiem żwawe i solidne rytmy. Motoryka i siła są lepiej niż poprawne – bez jakiegoś specjalnego szału, ale generalnie daje radę. Zbliżając się do końca, chciałem jeszcze zwrócić waszą uwagę na ostatni kawałek albumu pt. „Conspirator”. Chyba jeden z ciekawszych na płycie, z ciekawie brzmiącymi klawiszami, trochę „nawiedzoną” melodią, innym od pozostałych klimatem i — zawsze kapitalnym — klawesynem, który wieńczy album kapitalnym akcentem. Mi to pasi!
ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.hollenthon.com
0 comments:
Prześlij komentarz