26 sierpnia 2012

Slash Dementia – Race Against The Machine [2011]

Slash Dementia - Race Against The Machine recenzja reviewZacny i niespodziewany to cios! Porządna grindowa sieczka, która — wbrew temu, na co wskazuje szyld kapeli — raczej daleka jest od „dwójki” Carcass. Z racji pochodzenia chłopaków można by tu wskazać na pewne konotacje z Rotten Sound, ale akurat bohaterowie tej recenzji są od nich znacznie ciekawsi, toteż nie warto porównywać w dół. Tym bardziej, że usta ciśnie mi się zupełnie inna nazwa. Slash Dementia napieprzają w stylu i na poziomie Nasum z ery „przeddebiutowej” (mam tu na myśli szczególnie „World In Turmoil” i kompilację „Regresive Hostility”), tylko w nieco nowocześniejszej formie (znaczy to tyle, że brzmią jak najbardziej współcześnie). Jeśli taki szaleńczy, pozbawiony dłużyzn i przestojów grind core jest bliski waszym sercom, to wściekle agresywna zawartość Race Against The Machine przyjmiecie z dużą radością. Finowie stanęli na wysokości zadania i należycie przyłożyli się do muzyki oraz jej oprawy, skutkiem czego mnie w zasadzie wszystko się tu podoba: ostre brzmienie, klasyczna wybuchowość kawałków, sporawe pokłady naturalnej furii, optymalna długość (kawałków i całej płyty), no i przede wszystkim znakomite, mocno podbijające poziom brutalności wrzeszczane wokale. Uchybień nie odnotowałem, oryginalności również, ale ona jest tu najmniej ważna. I choć w żadnym wypadku nie jest to rewelacja, to czas spędzony z płytką uznaję za mądrze spożytkowany.


ocena: 7/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij:

23 sierpnia 2012

Karlahan – A Portrait Of Life [2009]

Karlahan - A Portrait Of Life recenzja reviewW intrze jakiś koleś mówi, że dźwięki, których zaraz doświadczymy, zostały stworzone, by wywołać uczucie euforii… Powiedzcie mi, moi mili, jak po takim początku można potraktować zespół poważnie i bez złośliwości? No jak?! Gdyby taki tekst znalazł się na płycie Immolation albo Sadist, to rozumiem, ale tu mamy do czynienia z jakimiś anonimami. Do tego z Hiszpanii, co wcale mi nie poprawiło humoru, bo w kwestii metalu ten kraj to jakieś nieporozumienie. Żeby mnie dobić, te pięknie opalone chłopaki grają zlepek lajtowego niby-blacku (czyli trochę wrzeszczą, ale nie za głośno), podciąganej chyba pod średniowiecze folkowizny, symfoników a’la bajki Disney’a i powerowych przytupów. Innymi słowy – ugładzone, ładne, melodyjne, proste i zupełnie niezajmujące pitolonko, którym z pewnością zachwycone będą dziewczynki wciskające swój ponadnormatywny tłuszcz w gorsety i szukające gładkich chłopców w bractwach rycerskich. W związku z powyższym A Portrait Of Life może być ostatnią deską ratunku dla chłopców z fryzami na pazia, którzy pragną wyrwać jakiegoś kaszalota w sukni po prababci. Nikomu normalnemu jednak bym tego nie polecał. Grajcie w piłkę, napierdalajcie się pomidorami, ale metal zostawcie innym.


ocena: 2/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/karlahanband
Udostępnij:

20 sierpnia 2012

Testament – Dark Roots Of Earth [2012]

Testament - Dark Roots Of Earth recenzja okładka review coverWieści o nowej płycie Testament, mającej się pojawić w tym roku, przyjąłem z uśmiechem politowania, bo co to za dziwne zwyczaje, żeby wydawać album ledwie cztery lata po poprzednim, w dodatku bez odpowiednio wcześnie rozpoczętej wielgachnej kampanii w mediach. Po kilku miesiącach spotkała mnie jednak nielicha niespodzianka – Amerykanie naprawdę się sprężyli i w nowym-starym składzie nagrali garść premierowych piosenek. Można niedowierzać, ale zapewniam was, że dobra to wiadomość dla wszystkich miłośników thrash’u, bo nie dość, że Dark Roots Of Earth powstał w ekspresowym, jak na nich, tempie, to jeszcze jest lepszy od solidnego przecież „The Formation Of Damnation”. Oczywiście żadna to przepaść, niebo a ziemia, itp., ale choćby przez większą wewnętrzną spójność (przy ogromnej różnorodności) i jednoznacznie określony styl krążka słucha się sprawniej i z dużym zainteresowaniem – od początku do nie tak znowu szybkiego końca. Najważniejsze — a w każdym razie bardzo ważne — iż w czasie obcowania z Dark Roots Of Earth nie ma się wrażenia, że materiał pozlepiano w imię „przekrojowości” z kawałków starszych i nowszych. Nie, album brzmi świeżo, współcześnie i klasycznie zarazem — o co zadbał Andy Sneap — a drobne nowalijki (jak gęste blastowanie!) tylko dodają pikanterii i tak już urozmaiconej całości. Zespół pokazał tu prawdziwą klasę oraz pełnię swoich możliwości, wypadając wiarygodnie (a może optymalnie) zarówno w brutalnie podkręconym „True American Hate”, jak i balladowym „Cold Embrace”, co pozwala przypuszczać, że Skolnick na dobre stopił się z kapelą i powściągnął swoje retro zapędy. Nie do przecenienia są także umiejętności mistrza Hoglana – spod jego kończyn nudne czy mało dynamiczne patenty nie wychodzą, toteż mielizn na krążku nie uświadczycie. Również Chuck nie dał dupy, śpiewając tak, jak chyba najbardziej lubi – mocno i melodyjnie, bez wielkich skrajności i niezrozumiałych eksperymentów. Rozczarowała mnie tylko liryczna zawartość płyty, bo okładka oraz tytuł sugerują fantasmagoryczne lovecraftowskie klimaty, a tymczasem Billy (wraz ze współautorami) dotyka tematyki jak najbardziej na czasie. Dark Roots Of Earth, choć przywalił mocno i poniekąd z zaskoczenia, nie jest szokiem na miarę ostatniego dzieła Forbidden, lecz bardziej potwierdzeniem formy Testament, a że ta jest cholernie wysoka, to i kasy na ten album można się pozbyć bez żalu.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.testamentlegions.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

17 sierpnia 2012

Incubus – Serpent Temptation [1988]

Incubus - Serpent Temptation recenzja reviewBrazylia to duży i biedny kraj. Tak biedy, że chcąc założyć zespół, brakujących muzykantów trzeba szukać w najbliższej rodzinie lub daleko za granicą. Albo jedno i drugie. Dobrze na tym wyszła Sepultura, równie nieźle, przynajmniej od strony artystycznej, poradzili sobie bohaterowie tej recenzji – wywodzący się z Rio de Janeiro Incubus. Bracia Francis i Moyses M. Howard, po przeprowadzce do USA, szybko dorobili się scenowych znajomości, udanej demówki i kontraktu na wydanie pełnej płyty (już mniejsza z tym, że z maleńką i nic nieznaczącą wytwórnią). Za sprawą wydanego niedługo później (za to w skromnym nakładzie) debiutu osiągnęli statusu jednego z najbardziej bezkompromisowych przedstawicieli nabierającego rozpędu death metalu. Zespół reklamowano jako najcięższy, najszybszy i najgłośniejszy na południu Stanów – typowy dla wydawców bełkot. Miał on o dziwo potwierdzenie w rzeczywistości i fama strasznych rzeźników była w pełni zasłużona, bo chociaż daleko im było do grindersów z Repulsion, to już takiemu Terrorizer wiele nie ustępowali. Ważniejsze jest jednak to, że prezentowali znacznie dojrzalszą i przede wszystkim lepiej zagraną muzykę, w której łączyli zabójcze szybkości (częste blasty!) z zaprawionymi odpowiednią dawką techniki i melodii thrash’owymi riffami (i takim, wspaniałym swoją drogą, feelingiem), ostro zmolestowanymi solówkami i nieco chaotycznymi wokalami. Materiał aż kipi od pomysłów, jego świeżość i energetyczność porywają, więc krążka można słuchać raz za razem, tym bardziej, że jest chwytliwy jak diabli. Jednocześnie napierająca z każdej strony brutalność nie pozwala zapomnieć, że mamy do czynienia z naprawdę bezkompromisowym graniem. Jakby tego było mało, album jest utrzymany na bardzo wyrównanym poziomie i tylko różnice w melodiach mogą przesądzać o tym, czy dany kawałek zaliczymy do ulubionych, czy nie. Ja bym tutaj wskazał szczególnie na „Sadistic Sinner”, „Incubus”, „Serpent Temptation” i „Underground Killer”, bo chyba właśnie w nich najlepiej wyważono proporcje pomiędzy pierwiastkami thrash i death. Pewną ciekawostką może być to, że płyta doczekała się poprawionej — i szczęśliwie szerzej dostępnej — wersji, którą osiem lat później wydał Nuclear Blast w celu przypomnienia o zespole. Nagrano na tę okazję nowe ścieżki basu, wywalono intro, podciągnięto brzmienie, zmieniono okładkę, przerobiono teksty i tytuły oraz — co zrobiło największą różnicę — zaopatrzono w znacznie lepsze, mocniejsze wokale. Niezależnie od edycji, dostajemy kawał porządnej muzyki, której odbioru nie jest w stanie popsuć nawet nietypowe, a przez to dość głupie, przesłanie płynące z tekstów.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/opprobriumofficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 sierpnia 2012

Lost World Order – Marauders [2009]

Lost World Order - Marauders recenzja okładka review coverNie spodziewałem się, że kiedykolwiek usłyszę taką muzykę w wykonaniu niemieckiego zespołu, a jednak. Lost World Order grają mocny, zadziorny thrash, łączący w sobie tradycję i odrobinę nowoczesności. Nic niezwykłego, ale… Największym zaskoczeniem jest u nich połączenie siły uderzeniowej rodzimych wskrzeszonych klasyków — Kreator i Destruction — z pewną dozą rozmachu i finezji charakterystycznej dla… Annihilator! Naturalnie chodzi tu o „nowy” Annihilator, ale i tak wrażenie jest pozytywne, bo patenty kanadyjskich wypierdalaków podano w znacznie ostrzejszej formie. Jakby tego było mało, głos Mata jest miejscami baaardzo bliski temu, co od jakiegoś czasu robi Dave Padden – szacuneczek! Całość doprawiono brutalizującymi krążek wpływami death metalu, przejawiającymi się głównie w blastach i wokalnych dołach. No i wypada to, kurna, dość oryginalnie, bo nijak nie idzie zestawić Lost World Order z tym tałatajstwem, które obecnie określa się mianem „thrash-death”. Chłopaki potrafią grać więcej niż sprawnie, jednakże jeszcze dużo pracy przed nimi zanim dobiją (choć nie dobiją – tak im tylko chciałem dorzucić złudzeń) do poziomu techniczno-kompozytorskiego wyżej wymienionych herosów gatunku. Przede wszystkim chodzi o rozwinięcie umiejętności trzaskania wypasionych solówek, bo już z riffami radzą sobie jak należy – jest w nich dość mocy, feelingu i chwytliwości, żeby nie odkładać płytki po jednym pobieżnym przesłuchaniu. Pewne braki, wynikające z młodości, wychodzą na Marauders przy tych najdłuższych kawałkach, bo niekoniecznie chłopaki potrafią w nich utrzymać napięcia do samego końca, a samo zagęszczanie motywów nie zawsze daje najlepszy efekt. Stąd też cieszy fakt, że nacisk położono na utwory bardziej zwarte i lepiej przemawiające do słuchacza – wybijają się tu szczególnie „21st Century Threat”, „Cannibals”, „Welcome To The Slaughterhouse” i „Killing Spree” (wbrew pozorom nie jest to cover Death). Kierunek obrali dobry, więc Niemcy mogą dalej trzaskać podobne płyty – w końcu odpowiednio się rozkręcą.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.lostworldorder.com

podobne płyty:

Udostępnij:

11 sierpnia 2012

Disloyal – The Kingdom Of Plague [2004]

Disloyal - The Kingdom Of Plague recenzja okładka review coverTen zespół nawet nieźle się zapowiadał — czego potwierdzenie słychać na The Kingdom Of Plague — ale przepadł już chyba (?) dokumentnie, nie zdoławszy na dobre zaistnieć nawet na polskim rynku. Chłopaki na w pełni oficjalnym debiucie (bo wydawnictwo Demonic trudno za takowe uznać) w żadnym wypadku nie penetrują nowych obszarów brutalnego grania, bo to półgodzinna dawka typowego death metalu, dla którego podstawą i niedoścignionymi wzorcami są wczesno-średnie produkcje Morbid Angel (taki „Fall” to już jawne cytowanie „Day Of Suffering”, ale to nic), Hate Eternal, Deicide i w pewnym stopniu Cannibal Corpse. Ponadto wydaje mi się, że na płytce pobrzmiewają echa, już doścignionego, Damnation, ale to akurat mogą być już moje urojenia, wynikające z nadmiaru chemikaliów w organizmie. Zawartość albumu sprawia przede wszystkim wrażenie muzyki stworzonej przez fanów określonej stylistyki dla innych fanów, którzy akurat sami grać nie potrafią – ot tak, bez wydumanych ambicji i wymyślnej ideologii. The Kingdom Of Plague to rzetelnie zagrany, pozbawiony wodotrysków (co słychać zwłaszcza w dość nieśmiało podanych partiach solowych) i ekstrawaganckich rozwiązań (bo ciężko za coś takiego uznać cieniutkie deklamacje) death metal w oprawie, powiedzmy, półprofesjonalnej (czytać: dobre studio — Hertz — ale mało kasy na dopracowaną realizację – vide spłaszczona perkusja), którego można posłuchać bez wysilania się – nie nudzi, nie odstrasza, a jest przy czym potupać. Wabikiem na słuchaczy może być cover… Immortal, który ma się nijak do twórczości Disloyal, ale został tak sprawnie obrobiony, że stopił się z autorskimi kawałkami. Wiem, że to żadne mistrzostwo świata, czy nawet płytka wybijająca się na polskiej scenie, ale zapoznając się z nią zdrowiem nie ryzykujecie.


ocena: 6,5/10
demo
Udostępnij:

8 sierpnia 2012

Deicide – Scars Of The Crucifix [2004]

Deicide - Scars Of The Crucifix recenzja reviewTakie powroty niegdysiejszej miłości sprawiają, że serce ponownie się raduje! Ale po kolei… Bluźniercza ekipa Deicide, po przejściu do Earache Records, wyraźnie dostała wiatru w żagle – nowe umowy na sprzęt, liczne trasy, gościnny udział Bentona na „Dechristianize” Vital Remains i cała masa bajerów przy okazji wydania tej płyty… Takie akcje ze strony wytwórni najwyraźniej przynoszą skutki, bo zespół tym razem naprawdę powrócił i to z przepięknym albumem! Chłopaki coś tam obiecywali, że będzie 12 numerów, że będą dłuższe, że chcą więcej pograć na instrumentach i takie tam… Kłamali, chociaż nie do końca. Kawałków jest tylko 9, zaś płyta trwa niecałe pół godziny, a to w związku z tym, że istotnie pomuzykowali jak trzeba. Krążek ma zajebistą, podpartą solidnym — choć trochę niechlujnym — brzmieniem siłę przebicia, co sprawia, że słucha się go stokroć lepiej niż dwa poprzednie razem wzięte, a muzyki nie trzeba się doszukiwać w tajemniczym dudnieniu i buczeniu. Blizny krzyża to powrót do klimatów „Once Upon The Cross” i „Serpents Of The Light” z wybuchami agresji typowymi dla „Legion” oraz z domieszkami — przynajmniej w niektórych riffach — Cannibal Corpse z okresu „Bloodthirst”. Czyli nie może być źle. I nie jest, do kurwy nędzy, NIE JEST!!! A czemuż to? Bo jest wspaniale, brutalnie, dziko, szybko i ciężko jak diabli!!! Eric i Brian wreszcie przypomnieli sobie na czym polegała magia ich gry (z „Serpents Of The Light” chociażby) i zaproponowali oddanym fanom ładunek pomysłowych riffów i dużo więcej — szczególnie w porównaniu z dwiema poprzednimi płytami — zajebistych, tryskających energią solówek. Asheim również zbudził się z przydługiego letargu i generalnie wypierdala jeden wielki łomot, solidnie kopiący dupę każdemu, kto tylko się nawinie (posłuchajcie sobie „Enchanted Nightmare” lub numeru tytułowego, a zrozumiecie o co mi chodzi). Szybkości generowane tutaj przez Steve’a należą do największych w historii Deicide, o czym zresztą może świadczyć „Go Now Your Lord Is Dead” – najkrótszy (1:55) normalny numer, jaki odrodzeni bogowie z Florydy spłodzili od początku swojej kariery. Przez większą część albumu Benton jedzie na podwójnej ścieżce growlu i wrzasku, potęgując tym samym piekielne wrażenie całości. Jeśli chodzi o wokale, znacznie więcej tu „Dechristianize” niż „Insineratehymn”, co spokojnie zaliczam wydawnictwu na plus, bo wyziew przepełniony jadem jest kurewsko agresywny. W tekstach specjalnej rewolucji nie znajdziecie (a „Fuck Your God” w ogóle przekreśla wszelkie nadzieje na cokolwiek ambitnego), choć trzeba przyznać, że np. tytułowy jest całkiem fajny. OK, po wcześniejszych miernotach nie spodziewałem się ze strony Deicide takiego uderzenia i tym chętniej piszę te słowa. Scars Of The Crucifix przez pierwsze trzy dni przesłuchałem więcej razy niż pieprzony „In Torment In Hell” w ogóle! To się nazywa rehabilitacja!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDeicide

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

5 sierpnia 2012

Christ Agony – Moonlight – Act III [1996]

Christ Agony - Moonlight – Act III recenzja okładka review coverZwieńczenie nieświętej trylogii okazało się największym sukcesem komercyjnym — oraz nielichym artystycznym — Cezara i spółki, co zresztą zostało zacnie spuentowane europejską trasą. Nie mogło być inaczej, bo z jednej strony Moonlight kontynuuje i rozwija idee zapoczątkowane na „Unholyunion” (a głębiej – jeszcze na demówkach), a z drugiej stanowi solidny powiew świeżości – tak w twórczości zespołu, jak i na szeroko rozumianej blackowej scenie. Christ Agony poszli tu niejako pod prąd obowiązującym wówczas trendom i zamiast skrajnie prymitywnej, nędznie brzmiącej i pozbawionej głębszej myśli norweszczyzny dostarczyli fanom monumentalne, rozbudowane i zachwycające w każdym elemencie dzieło. Spójne, dogłębnie przemyślane i doskonale zbalansowane. Na trzecim krążku olsztyńskiej ekipy muzyka stała się ostrzejsza (a przynajmniej szybsza) i bardziej intensywna, ale taki efekt uzyskano w wysublimowany sposób, bo przy okazji zyskała też na przystępności i dynamice. Utworów ponownie jest tylko sześć i są równie rozbudowane, co na starszych wydawnictwach, tylko ich konstrukcja jest bardziej przejrzysta, a poszczególne motywy mocniej skondensowane i poparte lepszą techniką (w tym miejscu wali mnie, czy własną, czy studyjną) – to sprawia, że znacznie szybciej się rozkręcają i nie ma w nich miejsca na nudę i przestoje. Dzięki temu nawet ci mniej obeznani w typowych dla Christ Agony dźwiękach słuchacze mogą obcować z Moonlight, czerpiąc z tego dużą przyjemność. Jest to o tyle łatwiejsze, że na płycie znajdują się dwa miażdżące na żywo überhicory — „Devilish Sad” i „Mephistospell” — a w pozostałych utworach nie brakuje naprawdę poruszających i zapadających w pamięć momentów, jak chociażby w „Asmoondei” (od słów „Three black roses”) czy „Eternalhate” (od „Stalk”). Nie bez wpływu na przyswajalność materiału pozostają bardzo udane teksty (był taki czas, że miałem je wykute na blachę, jak na psychola przystało) oraz wyjątkowo czysta produkcja. Za Moonlight przemawia właściwie wszystko, a jedyne czego mi brakuje, to zatęchłej surowości poprzednich płyt. Na tym albumie Cezar, trzymając się swojego stylu, stworzył nową jakość Christ Agony.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ChristAgony

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

2 sierpnia 2012

Burning Inside – Apparition [2001]

Burning Inside - Apparition recenzja okładka review coverRecenzję Apparition można zamknąć w krótkiej i prostej konstatacji, że to płyta jeszcze lepsza od debiutu. Cały szkopuł tkwi w tym, że nie wszyscy mieli to szczęście i słyszeli „The Eve Of The Entities” (albo nawet i nie zetknęli się z nazwą Burning Inside), więc wypadałoby skrobnąć coś więcej dla pełniejszej rekomendacji. W samym stylu zespołu wiele się nie zmieniło — w końcu obie płyty dzieli ledwie rok (jednakowoż już w porównaniu z demówką — bo są tu i kawałki sięgające najdalszej przeszłości zespołu — jest przepaść) — ale daje się z łatwością odczuć, że położono większy nacisk na epickość muzyki, jej wielowymiarowość, rozmach, rozbudowany klimat… Nad tym, że Apparition jest odrobinę szybszy i brutalniejszy od poprzednika nie ma się co rozwodzić – to było do przewidzenia. Znacznie ciekawsze wydaje mi się to, że pomimo nieznacznego dokręcenia śruby, materiał Amerykanie stworzyli bardziej przystępny – w sensie: melodyjny i chwytliwy. Heavy metalowe wpływy obecne na debiucie tu zostały wyraźniej zaznaczone i jest ich więcej. W żadnym wypadku nie jest to powód do narzekań, bo przy tak długiej płycie wszelkie powiewy świeżości i mniej szablonowe zagrania są mile widziane, a już zwłaszcza, gdy są odegrane z taką fantazją i polotem. Zresztą, każdego sceptyka powinny przekonać wprost zajebiste partie solowe, od których bywa naprawdę gęsto. W ogóle, techniczne wyrobienie można tu podziwiać bez trudu, bo i brzmienie płyty jest przynajmniej o klasę lepsze niż w przypadku debiutu. No i tak na dobrą sprawę cała lepszość Apparition sprowadza się właśnie do dźwięku, bo muzycznie Burning Inside na obu krążkach potrafili zachwycić. Utwory typu „Therapy”, „The Fog”, „Resurrection And Revenge”, „Apparition” czy „Subject To Threat” są tylko tego potwierdzeniem – jeśli tylko lenistwo nie stanie wam na przeszkodzie, sprawdźcie którykolwiek z nich, a przekonacie się o sile Burning Inside.


ocena: 9/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 lipca 2012

Arsis – We Are The Nightmare [2008]

Arsis - We Are The Nightmare recenzja reviewObserwuję poczynania Arsis praktycznie od samego początku, więc mogę sobie pozwolić na w miarę dokładną analizę rozwoju tej kapeli. I właśnie na jej podstawie z pełnym przekonaniem stwierdzam, że (artystyczny) punkt kulminacyjny już odfajkowali i niczego lepszego od opisywanego We Are The Nightmare nie nagrają choćby stawali na głowach i co niedzielę dawali na mszę. Po mojemu na tej płycie Amerykanie osiągnęli optymalny poziom dla grania spod znaku melodyjnego i technicznego death metalu i w tej dziedzinie niewielu może się równać z tym, co Arsis zaprezentowali na przestrzeni tych jakże optymalnych 40 minut. Pod względem umiejętności katowania instrumentów jest to pieprzony Everest, ekstraklasa, itd. W czasie słuchania regularnie opada kopara, a od stężenia wszelakich zawijasów naprawdę trudno się pozbierać. To akurat nie powinno dziwić nikogo, kto kiedykolwiek miał z Arsis choćby przelotną styczność – oni dążyli do takiego wymiatania od momentu założenia kapeli, a bywało i tak, że techniczną biegłość stawiali na pierwszym miejscu. Sama technika jednak do niczego dobrego nie prowadzi (o czym świadczą ich poprzednie płyty z wyjątkiem epki), jeśli nie idą za nią konkretne pomysły i przyzwoita dawka typowo metalowego kopa. Na We Are The Nightmare kosmicznym zawijasom i diabelnie poszatkowanym strukturom towarzyszą dobre, zawsze prowadzące dokądś aranżacje, trafione melodie i wybuchy ostrego dopieprzania w tempach nawet grindowych. To, iż nie jest za miękko, to — tak obstawiam — główna zasługa mojego perkusyjnego ulubieńca, co się Darren Cesca zowie, który wszem i wobec udowadnia, że przy odrobinie chęci i wielkiej wyobraźni można uskuteczniać masakrycznie pojebane partie równie dobrze w melodyjnym death metalu, co w hardcorowym grid-jazz i nie ucierpi na tym czytelność muzyki. Dzięki takiemu mistrzowi zasiadającemu za zestawem nawet najbardziej lajtowy i oklepany patent gitarowy (jakkolwiek trudno o takie na tym materiale) może okazać się niemal objawieniem. Wisienką na torcie jest super klarowne, a jednocześnie ciężkie brzmienie, podbijające dynamikę i brutalność utworów. Zwróćcie uwagę na to, co amerykańska ekipa wyprawia w znakomitym „Failure’s Conquest” (zdecydowanie najlepszy na płycie!), „steledyskowanym” (dwukrotnie, w tym raz wybitnie dziadowsko) „We Are The Nightmare”, szalonym „A Feast For The Liar’s Tongue” i… właściwie w całej reszcie, bo choćby przeciętnych kawałków tu nie uświadczycie. Tak, to jest instrumentalne przejebaństwo w najczystszej postaci, przy okazji bardzo słuchliwe i podane z jajami.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: http://www.facebook.com/arsis

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij: