26 lipca 2012

Gojira – L'enfant Sauvage [2012]

Gojira - L'enfant Sauvage recenzja okładka review coverOszukali mnie! Odpaliłem płytę i w napięciu czekałem na „Of Blood And Salt”, niezrażony brakiem tego tytułu na trackliście – wszak mogli go w międzyczasie zmienić. Czekam, minuty mijają, ciągle czekam… A tu niiic! Nie ma! Co do kurwy nędzy?! Ehh… Tak mocno się skupiłem na wypatrywaniu tego kapitalnego utworu, że nie za bardzo dosłyszałem, co też Francuzi przygotowali tym razem. Bywa – zresetowałem się, rzucając na rozluźnienie kilkoma zwyczajowymi kurwami, przysiadłem na spokojnie i… tu nastąpił ciąg dalszy rozczarowań, bo raz, że L’enfant Sauvage nie udał im się tak dobrze jak „The Way Of All Flesh”, a dwa, że bazuje wyłącznie na tym, co już dobrze znam w ich wykonaniu. Wobec powyższego dołka w sferze kreatywności na plus należy odnotować fakt, że płytka jest o dobre 20 minut krótsza od poprzedniej. W żaden sposób nie można tu jednak mówić o dramacie – to wciąż znakomite nowoczesne granie z wgniatającym brzmieniem, zróżnicowanymi wokalami, dużą dozą klimatu oraz z umiarem dawkowaną techniką (to ostatnie pozwala sądzić, że etap szpanerstwa mają już za sobą). No i jakby nie było, muzycy Gojira zdołali zmajstrować kilka naprawdę udanych numerów, bo inaczej o „L’enfant Sauvage”, „Liquid Fire”, „Planned Obsolescence” czy chociażby „The Gift Of Guilt” powiedzieć się nie da – i to one — choć brak wśród nich jednoznacznego lidera — stanowią najmocniejsze punkty materiału. Z pozostałymi już niestety bywa różnie, momentami nawet nudnawo – a to nie powinno mieć miejsca. Powiem wam, że zwolnienie obrotów (blastów wiele się nie ostało), spuszczenie z tonu i brak wyraźnej (jakiejkolwiek?) ewolucji w obrębie stylu nie przeszkadzają mi jakoś bardzo, nawet pomimo tego, że bez trudu mogę paluchem wskazać, które fragmenty L’enfant Sauvage są niemal bliźniaczo podobne do tych z „From Mars To Sirius” i „The Way Of All Flesh”. Serio, jestem w stanie zaakceptować takie deja vu, choć od kapeli na tym poziomie należałoby oczekiwać znacznie więcej. Największy problem widzę bowiem gdzie indziej – w tym, że nie jest to materiał tak poruszający, jak album sprzed czterech lat, że brakuje mu ciekawszej konstrukcji, większej dramaturgii, głębi i czegoś, co zmuszałoby nie tylko do słuchania jak pojebany, ale i do zastanowienia. Mnie tak kiedyś sponiewierał i wciągnął ostatni riff „The Art Of Dying”, tu takiego chwytającego za jaja momentu nie znalazłem. W związku z tym płyta nigdy nie rozkręca się na dobre, a przez to trochę nudzi, zwłaszcza w końcówce. Liczyłem, że zostanę przygnieciony muzyczno-liryczną zawartością L’enfant Sauvage, jednak nic takiego nie nastąpiło. Tragedii nie ma, rozczarowanie jest.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.gojira-music.com

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

23 lipca 2012

Demise – Torture Garden [2005]

Demise - Torture Garden recenzja reviewEpopei Pecha część trzecia… Oczywiście Demise nie był najbardziej niefartownym zespołem świata, sami też wielkiego ciśnienia na karierę nie mieli, ale ich przygody z oficjalnymi wydawcami można streścić krótko: z deszczu pod rynnę, spod rynny do ścieków. Torture Garden to ostatni, najdłuższy (równo 56 minut – jest na czym ucho zawiesić) materiał w zbyt krótkiej historii zespołu, a przy tym najbardziej zróżnicowany. Początek krążka to względnie szybka i całkiem brutalna (na pewno brutalniejsza niż w przeszłości) death metalowa jazda – wystarczy sprawdzić chociażby miażdżący „Revelation” (ten gęsty riff na początku!) albo okraszony wyjebaną w kosmos solówką znanego w pewnych kręgach Jamesa M. „Unjust”. „Ravaged” to też niezły przykład nieco zakręconej jazdy na najwyższym poziomie. Z czasem przychodzi pora na utwory wolniejsze i konkretnie melodyjne, co wcale nie oznacza, że gorsze. Trochę wyłamuje się z tej charakterystyki przedostatni, baaardzo przebojowy „Ecstasy And Rapture”, który ślamazarny z pewnością nie jest, a który najmocniej kojarzy mi się z poprzednią płytą. Jak więc widać, sprytne rozmieszczenie numerów tworzy wyraźny podział na dwie części: z death metalowymi torturami i ogrodem — też death metalowej — melodii. Zresztą, nie trzeba nawet na którąkolwiek z nich wskazywać, bo właściwie o wszystkich kawałkach można powiedzieć, że mają duży potencjał koncertowy – mogę o tym poświadczyć własnym (obolałym) karkiem. W stosunku do „God Insect” zmieniły się wokale – Przemek zmodyfikował skrzeczenie (dało to nieco niższy krzyk) i wprowadził melodyjne partie zaśpiewane (czy coś takiego) czystym głosem. Zaskakujące, nie powiem, ale wyszły bardzo spoko, a przez niewielką ich ilość nawet nie drażnią. Wady… Największą jest bez wątpienia brzmienie. Nagrań dokonano jeszcze w 2003 roku, do tego w upadającym Selani i to niestety zbyt wyraźnie słychać. Masteringu dokonał wspomniany już James M., ale wszystkiego nie uratował – jakość dźwięku jest co najwyżej średnia, a to odbija się niekorzystnie na czytelności muzyki (zwłaszcza w bardziej zagmatwanych partiach). Mimo to czas spędzony z Demise na pewno nie będzie stracony, a zadowoleni powinni być zarówno fani Death jak i Hypocrisy.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DemisePoland

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 lipca 2012

Devour The Martyr – Wasted On The Living [2011]

Devour The Martyr - Wasted On The Living recenzja reviewStosunkowo młody twór jakim jest Devour The Martyr ponoć już zdobył sobie niezłą pozycję na australijskiej scenie, a teraz pragnie podbić północną półkulę. Nie chciałbym tu przedwcześnie dołować chłopaków, ale ta ofensywa może być bardzo trudna, jeśli nie niemożliwa do przeprowadzenia. Wiadomo przecież, że konkurencja w tym gatunku (death-thrash) ze strony Skandynawów (głównie Szwedów i Duńczyków) jest przeogromna, a jakby tego było mało, bohaterowie tej recenzji prezentują się póki co dość średnio – czyli podobnie jak wiele tamtejszych kapel, które nawet pomimo kilku wydawnictw na koncie nie odniosły zauważalnego (ani zasłużonego) sukcesu. Nie powiem, przy odrobinie dobrej woli można kilka razy Wasted On The Living przesłuchać, ale rozmaite niedostatki w obrębie kompozycji i raczej przeciętne brzmienie skutecznie wstrzymują przed kolejnym odpaleniem tego materiału. Zagrane jest to nawet rzetelnie – bez ekstrawagancji, ale i bez wiochy, tylko poziom kawałków zupełnie nie zachwyca. Wszystkie są zbudowane bardzo podobnie, trochę na jedno kopyto, brakuje im prawdziwych urozmaiceń, elementu zaskoczenia, pazura czy chociażby lepszych, zapamiętywalnych melodii. Łatwo się czymś takim znudzić, zwłaszcza, że dłużyzny nie są Devour The Martyr obce. Spora w tym zresztą „zasługa” usypiającej motoryki i wyjątkowo prosto zaaranżowanych garów. Może i czymś takim potrafią porwać dupska rozleniwionych słońcem Australijczyków, ale w Europie — jeśli na nadchodzącym debiucie utrzymają ten poziom — wiele nie nawojują.


ocena: -
demo

Udostępnij:

17 lipca 2012

Cancer – To The Gory End [1990]

Cancer - To The Gory End recenzja okładka review coverW momencie największego boomu na death metal niemal w każdym większym — a przynajmniej chcącym się liczyć — europejskim kraju trafiała się formacja, od której na kilometr zalatywało stylem charakterystycznym dla bagien Florydy. I tak – Niemcy mieli doskonały Morgoth, Szwedzi Seance, a Francuzi kompletnie już zapomniany Mercyless, że wymienię kilka najbardziej jaskrawych przykładów. U Angoli padło na opisywany właśnie Cancer. Zespół ten nie raz i nie dwa był mylnie brany za przedstawiciela amerykańskiej sceny, w czym zresztą nie ma absolutnie nic dziwnego – wszak To The Gory End to czysty, brutalny i stuprocentowo amerykański death metal w najlepszym wydaniu. Cancer na swoim debiutanckim krążku zaproponowali granie bardzo typowe dla tego podgatunku, dodatkowo zamerykanizowane przez mix w Morrisound oraz gościnny udział Johna Tardy w wielce intrygującym lirycznie „Die Die”. Typowe, trochę nawet wtórne, ale jakże wspaniałe! Przynajmniej mi tak podany death metal wchodzi bez problemu i mogę go słuchać do wyrzygania, które i tak nigdy nie następuje. Szybkie tempa, żywy rytm, należyty ciężar, mielące gitary, charcząco-szczekający wokal – oto główne składniki chwytliwej sieczki w wykonaniu Anglików. Nie doszukacie się tu wielu urozmaiceń, bo wszystkie kawałki są zbudowane w oparciu o podobne schematy, a jednak wystarczają już dwa przesłuchania, żeby zapamiętać przynajmniej połowę z nich i później radośnie podśpiewywać refreny. Po prostu – wszystko jest na swoim miejscu i pracuje, jak należy, do tego brzmi, jak należy, a przyczepić się (na siłę) można jedynie do braku oryginalności. Tylko, że takich płyt nie odpala się po to, żeby dać się czymś zaskoczyć. To ma być pozbawiona zmiękczeń krwawa jatka – i właśnie taką muzycy Cancer z niezłym skutkiem serwują słuchaczowi. W sam raz dla ortodoksów.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/goryend/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 lipca 2012

Morgoth – Cursed To Live [2012]

Morgoth - Cursed To Live recenzja okładka review coverWystarczyło, żeby niebudzący większego zainteresowania Morgoth się reaktywował, a zaraz zaroiło się od zagorzałych maniaków tej kapeli, którzy życie by za muzykę Niemców oddali, choć tak się dziwnie składa, że z tą nazwą zetknęli się dopiero na reklamach Insidious Disease. Teraz należy tylko chwilę poczekać, a klasycy z Meschede znikną im z oczu w zalewie lepiej promowanych i bardziej modnych sezonowych odkryć, a ewentualna nowa płyta przejdzie bez echa. OK, napisałem z grubsza, co mi leżało na wątrobie (nie posiłkując się przy tym kurwami!) i już przechodzę do meritum. Cursed To Live jest zapisem koncertu z niemieckiego (stąd też Marc Grewe do zgromadzonych przemawia głównie po swojemu) festiwalu Way Of Darkness 2011, w ramach którego Morgoth strzelił potężny set, pięknie ułożony w związku z 20 rocznicą wydania „Cursed”. Wyszedł z tego prawie 70-minutowy show, po którym nie było czego zbierać – przypuszczenie to opieram na szczątkowej reakcji publiki po wybrzmieniu ostatniego, genialnego „White Gallery”. W swojej setliście Niemcy sięgnęli najdalej do „Odium”, więc mamy pewność, że usłyszymy sam creme de la creme – od wspaniałości typu „Pits Of Utumno” i „The Travel”, przez „Sold Baptism” (ugh!) i „Suffer Life”, po najodważniejszy w zestawie „Under The Surface”. Żeby było cokolwiek lepiej, musieliby zagrać po prostu więcej – dwie godzinki byłby w sam raz, bo akurat w takim czasie można się zmieścić z materiałem z pierwszych trzech (wliczam „The Erernal Fall”) płyt. Skoro napisałem, co zagrali, to wypada jeszcze wspomnieć, jak im to wyszło. Miazga, kurwa mać, miazga! Ta muzyka nic nie straciła ze swej świeżości i porywa tak samo, jak na starych albumach, a może i w większym stopniu ze względu na bardziej dynamiczną sekcję w osobach Marc’a Reigna i Sotiriosa Kelekidesa. Precyzja, energia, wykop – wszystko na najwyższym poziomie. Także brzmieniu nie można nic zarzucić – jest surowe, selektywne i obrobione po staremu (mix i mastering w Unisound Dana Swanö). Jeśli musiałbym wyciągać jakieś minusy, to wskazałbym na poniekąd oczywistą oczywistość, czyli wokal Marc’a Grewe. Chłop ciśnie, ile sił w płucach, ale dawne histeryczne wyziewy są poza jego zasięgiem. Można powiedzieć, że wiek i rozbrat z takim graniem zrobiły swoje — bo dużo w tym prawdy — ale bądźmy szczerzy – już na „Fable Frolic” nie zachwycał formą. Można to przeboleć, ale niedosyt w tym punkcie pozostaje. Cursed To Live to zdecydowanie najlepsza koncertówka, jaką miałem przyjemność wysłuchać w ciągu ostatnich kilku lat i absolutny obowiązek dla każdego szanującego się fana klasycznego death metalu!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.morgoth-band.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 lipca 2012

Of No Avail – Persecutoria [2012]

Of No Avail - Persecutoria recenzja reviewChłopaki z Of No Avail grają miks death metalu i czegoś, czego wyjątkowo nie znoszę – czyli metal core. Na szczęście daleko im do modelowego przedstawiciela tego gatunku z tym całym plastikiem, udawaną agresją i spedaleniem, bo mają tendencje do odchyłów w kierunku czegoś fajniejszego i mniej oklepanego. Duża w tym zasługa wokalisty, który nie umie śpiewać. A może i umie, ale nie śpiewa, tylko drze ryja raczej w niskich rejestrach. Całkiem udanie równoważy w ten sposób zatrzęsienie okołoszwedzkich melodii, z którymi gitarzyści jeszcze momentami nieco przesadzają. Reszta jest już w normie – średnie, typowo koncertowe tempa, sporo zwolnień i ostrego piłowania. Daje to niezły materiał do posłuchania bez bólu w domu, albo z przyjemnością na żywo, bo zostawia dużo miejsca i czasu na małe szaleństwa w typie: trząchanie bańką. Sceniczną prezentację kapeli na pewno poprawi wstrzymanie się z bardziej klimatycznymi zapędami oraz próbami zabicia ciężarem – jeszcze na to za wcześnie, tym bardziej, że każde skręcenie przesteru czy, odwrotnie, zejście w maksymalny dostępny dół obnaża nieprzesadnie profesjonalne warunki rejestracji. A teraz rzecz dla mnie najważniejsza. W muzyce Of No Avail — riffach, rytmice (szczególnie w „Persecutoria” i „Anima Vilis”) i brzmieniu — słychać (tzn. JA słyszę) echa drugiej płyty Sunrise. Naprawdę baaardzo bym się ucieszył, gdyby ktoś wreszcie podjął wątki porzucone lata temu przez ekipę z Ostrowca Świętokrzyskiego, bo było to granie na wskroś zajebiste i w znacznym stopniu oryginalne. Stąd też apel do chłopaków: posłuchajcie uważnie „Generation Of Sleepwalkers” i „Child Of Eternity”, pójdźcie dalej, doprawcie środkowym Carcass, a będę jadł wam z rąk, choć to niehigieniczne.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ofnoavail
Udostępnij:

8 lipca 2012

Nile – At The Gate Of Sethu [2012]

Nile - At The Gate Of Sethu recenzja reviewOd dłuższego czasu jestem na diecie wybiórczo „beznilowej”, polegającej na unikaniu wszystkiego, co Amerykanie nagrali po trzeciej płycie – czyli z Kolliasem za garami, choć akurat on nie ma z tym nic wspólnego, wszak to przechuj jakich mało. Nooo i powiem wam, że ta przerwa zrobiła mi znacznie lepiej niż zespołowi, bo dzięki niej niewprowadzający ani grama nowości do twórczości kapeli At The Gate Of Sethu wszedł mi zupełnie nieźle, a w sporym stopniu nawet się spodobał.

To już siódmy album w ich dyskografii — co niemal z niedowierzaniem podkreśla we wkładce Sanders — a zarazem czwarty, którym utwierdzają mnie w przekonaniu, że jakiekolwiek ryzykowne zmiany stylu zupełnie ich nie interesują, a przełom, którego w swych początkach dokonali w death metalu, najpewniej już się za ich sprawą nie powtórzy. Powiedzmy to sobie jasno – o ile egipski Nil co roku czyni zaskakujące wycieczki poza główny bieg, o tyle ten amerykański uczepił się koryta jak zarząd PZPNu. Ma to poniekąd swoje dobre strony, bo każdy wie, czego może (należy!) się po nich spodziewać i nie musi drżeć w obawie o dyskotekowe remixy.

Pomimo konserwatywnego podejścia jego twórców, At The Gate Of Sethu jest dla mnie krążkiem bardziej zjadliwym od kilku poprzednich choćby dlatego, że zrezygnowano tu z paru zbyt już oklepanych (i przede wszystkim nużących!) schematów, ograniczono (ale nie wyeliminowano) osłabiające siłę wyrazu dłużyzny, a same riffy zyskały na chwytliwości. Ponadto całość sprawniej przepływa przez głośniki i nie męczy jednostajną nawałnicą. Gdyby jeszcze wywalili te etniczne instrumentalne miniatury… Ja wiem, że bez bliskowschodnich wpływów Nile to nie the true Nile, ale zupełnie wystarczyłyby motywy wyciskane z okrutną szybkością z gitar – wszak teraz muzyka jest melodyjna jak chyba nigdy dotąd (wystarczy sprawdzić „The Gods Who Light Up The Sky At The Gate Of Sethu” i „Supreme Humanism Of Megalomania”), a takie dopychane na siłę „klimaty” raczej jej nie służą.

Tak samo, jak nie służy jej podejrzanie spartolone brzmienie. Panowie ponownie nagrywali z Neilem Kernonem, na budżet — zgaduję — pewnie nie mogli narzekać, ale końcowy rezultat wypada znacznie poniżej wszelkich oczekiwań, bo zaledwie przeciętnie. Kapele z czołówki powinny wyznaczać pewne standardy – jak nie muzyczne, to chociaż produkcyjne. Może ja nie załapałem koncepcji, może to rutyna albo zmęczenie albo ostatnia płyta dla Nuclear Blast… ale z poziomu „Those Whom The Gods Detest” zjechali dość drastycznie. Mimo to uznaję At The Gate Of Sethu za naprawdę dobry materiał – solidnie brutalny, naturalnie techniczny, wpadający w ucho, choć do cna przewidywalny. Skłamałbym jednak pisząc, że rajcuje mnie bardziej niż ostatnie dokonania Hour Of Penance.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.nile-official.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

5 lipca 2012

Epitafio – III Operis Tertium [2011]

Epitafio - III Operis Tertium recenzja reviewEpitafio robią chyba za weteranów wenezuelskiego metalu, bo zaczynali jeszcze na początku lat 90-tych ubiegłego wieku, wydając dwa demosy. Później chłopaki zaliczyli sporą przerwę w graniu pod tym szyldem, by z impetem powrócić na scenę w 2006. Czemu wspominam o historii zespołu? Ano dlatego, że na III Operis Tertium słychać doświadczenie, świadomość obranego stylu i… klasę. Że grajkowie technicznie przez tyle lat się wyrobili, to rzecz oczywista, wspaniałe jednak jest to, iż muzycznie (mentalnie?) ciągle tkwią w okresie największego rozkwitu gatunku, gdy załogi pokroju Malevolent Creation, Brutality, Deicide czy Monstrosity nagrywały swe największe dzieła. Powyższe nazwy przywołałem nie bez przyczyny – Epitafio uprawiają zacny death metal czerpiący m.in. z dorobku tych kapel, jak również całej masy innych florydzkich mistrzów ostrego dopierdalania. Warto przy tym zaznaczyć, że nie jest to ślepe naśladownictwo ze zrzynaniem co lepszych patentów swoich idoli i mieszaniem ich jak popadnie. Nie, Wenezuelczycy po prostu dobrze się wstrzelili w tą klasyczną niszę, dorzucając trochę własnych — dodajmy, że udanych — rozwiązań, a przy okazji dbając o jakąś tam narodową tożsamość (albo o egzotykę, albo diabli wiedzą, o co), bo płyta jest zaśpiewana po hiszpańsku. Nawet brzmienie, choć momentami niedoskonałe, ma swój specyficzny urok i niesie z sobą powiew coraz rzadszej w gatunku surowej naturalności. Toteż III Operis Tertium, jakkolwiek do ideału dużo mu brakuje, słucha się bez najmniejszego problemu – dokładnie tak, jak powinno się słuchać porządnej death metalowej płyty starej daty. Jest w tym nieprzesadzona brutalność, odpowiedni feeling, zróżnicowane tempa (w tym dobrze zagospodarowane zwolnienia), a także chwila na złapanie oddechu za sprawą instrumentalnych miniatur. Świata z tym materiałem nie zawojują, ale u maniaków starej szkoły mają zapewnionego plusa.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/EPITAFIObandaVZLA
Udostępnij:

2 lipca 2012

Squash Bowels – Grindvirus [2009]

Squash Bowels - Grindvirus recenzja reviewNa tej płycie powinna znajdować się nalepka „Uwaga! Może wywołać ogień z dupy!”. Ledwie trzech ludzi, niecałe pół godziny muzykowania, a zamieszania swym (po)tworem robią więcej niż cała blackowa scena jakiegoś średniej wielkości kraju – choćby Polski. W klimat Grindvirus wprowadza genialnie nastrojowe, choć krótkie, intro a potem jest już tylko i wyłącznie super brutalna sieczka w dominujących tempach szybkich i bardzo szybkich. Esencja gatunku, ale bez silenia się na archaiczne rozwiązania. Kapel grających w ten sposób jest całe mrowie, Squash Bowels są jednak od nich dużo lepsi, chociaż trudno mi tak naprawdę sprecyzować, dlaczego i w których elementach. Najtrafniejszy byłby w tym miejscu typowo kobiecy argument – bo tak i już. Samcom pozostaje posłuchać samemu, a wówczas wszystko będzie zajebiście jasne. Ta płyta ma po prostu odpowiednie pierdolnięcie – aranżacje są raczej proste i z łatwością trafiają do świadomości, dłużyzn ani przestojów nie odnotowałem, zaś technika muzyków znacznie wykracza ponad to, co grają, więc takie masakrowanie przychodzi im bez najmniejszego wysiłku. Do tego w Hertz zadbano o masywny, a zarazem przyjemnie kaleczący dźwięk – żadnych rozjazdów i przeginania z dolnymi rejestrami. Grindvirus posiada ponadto główną zaletę najlepszych albumów gatunku (do tego grona akurat aspiruje) – chce się przy niej w dzikim szale rozpierdolić otoczenie. Zwykle trudno się pozbierać po tak skomasowanym ataku, w przypadku dzieła Squash Bowels jednak zwycięża chęć ponownego odpalenia płyty. Ubój pierwsza klasa!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/squashgrind

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

29 czerwca 2012

Monstrosity – Spiritual Apocalypse [2007]

Monstrosity - Spiritual Apocalypse recenzja okładka review coverTypy idealne mają to do siebie, że nie występują w naturze. Całe szczęście, że od tej reguły są dwa wyjątki: kanadyjskie blondaski i death metal. Teraz będzie o tym mniej interesującym, czyli o muzyce. I to nie byle jakiej! W mojej opinii Spiritual Apocalypse należy do niezbyt licznego grona płyt w ramach klasycznego technicznego death metalu, do których nijak nie da się wcisnąć choćby jednej dodatkowej nuty, a to z tego zajebiście prostego powodu, że wszystko, co trzeba, już tam jest. Co więcej – jest tak dopracowane i podane na tak zajebiście wysokim poziomie, że to aż nieprawdopodobne, zajebiście nieprawdopodobne. Pomysłowość idzie tu w parze z wykonawczą perfekcją, a kompozytorska dojrzałość ze świeżością godną debiutanta – od razu słychać, że za płytą stoją profesjonaliści, którzy jeszcze nie powiedzieli ostatniego słowa, i którym przede wszystkim się chce. Wspaniałe, super charakterystyczne dla Monstrosity riffy, idealnie dawkowane piękne solówki, bardzo zróżnicowane (bez kombinowania na siłę) partie perkusji, głębokie i czytelne wokale (kojarzą się z Bentonem, zwłaszcza te wrzeszczane) i brzmienie, jakiego można tylko pozazdrościć. Prawdziwy diament. Nawet to słabe interludium, jako ledwie widoczna rysa, ma uzasadnienie, daje bowiem chwilę na dojście do siebie po absolutnie genialnym „Remnants Of Divination” (z głównym riffem byłbym skłonny się ożenić). Takiej muzyki mogę słuchać bez przerwy, za każdym razem z takim samym entuzjazmem, jak podczas pierwszego odpalenia – Spiritual Apocalypse to po prostu nie nudząca się esencja czystej gatunkowej zajebistości, efektowna i efektywna. Wszelka dalsza pisanina jest w tym miejscu zbędna, bo jeśli ktoś naprawdę ceni klasowy death metal najwyższej próby, ten Spiritual Apocalypse musi nabyć i basta! Aha, żeby nie było wątpliwości – tak, to najlepszy album Monstrosity.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.monstrosity.us

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: