26 czerwca 2012

Immolation – Failures For Gods [1999]

Immolation - Failures For Gods recenzja okładka review coverGdybym spośród krążków Immolation miał wybrać ten, na którym w największym stopniu odczuwalny jest chaos, bez wahania (choć to zależy od spożycia…) wskazałbym na Failures For Gods. Są tego dwie przyczyny: muzyka i brzmienie (o którym później). W składzie pojawił się znakomity Alex Hernandez (ex-Fallen Christ), co zaowocowało szybszymi napierdolami, jak i ogólnie bardziej zawiłą jazdą. Spisuje się naprawdę dobrze, jego partie są bardziej urozmaicone i po prostu ciekawsze niż te Craiga. Reszta, w dużym uproszczeniu, pozostała ta sama – zakręcone riffy (ale jeszcze bardziej techniczne), pokręcone solówki i brudne, charczące wokale. 40 minut tego brutalnego tornada, tak charakterystycznego dla Immolation, przynosi kilka potężnych numerów, z których na miano największego hitu zasługuje na pewno wściekły „No Jesus, No Beast”. Co do brzmienia… jest trochę dziwne a przy tym dalekie od ideału, czy choćby tego znanego z „Here In After”. Wyraźnie zredukowano wysokie tony, bardzo słabo słyszalne są talerze, centralki natomiast są nazbyt „kartonowe”. Niestety i gitarom brakuje większego kopa. Była to pierwsza produkcja z Paulem Orofino, więc może to efekt jakichś większych kompromisów? Kto ich tam wie… niby zaraz po premierze chłopaki bardzo zachwalali rezultaty uzyskane w Millbrook Sound Sudios, ale takie rzeczy wygaduje każdy zespół przy okazji nowej płyty. Failures For Gods to także wspaniale przygotowana (tak pod względem konceptu jak i wykonania) oprawa graficzna. Okładka i obrazek wewnątrz (ta sama sytuacja co na froncie, ale z innej perspektywy) doskonale łączą się z wymową tekstu do „Once Ordained”, szczególnie wersami „You will all be fooled / When he reveals himself”. Ponadto obok każdego tekstu umieszczono odnoszącą się do jego treści rycinę. Warto ich zatem pochwalić za kapitalny i dość oryginalny pomysł. Lubicie brudną i ponurą a przy tym wyrafinowaną technicznie muzykę? No to już wiecie, co można sprawdzić.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.everlastingfire.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 czerwca 2012

Will Killmore – Will Killmore [2011]

Will Killmore - Will Killmore recenzja okładka review coverCi tutaj to niemal modelowy przykład metal core z jego wszystkimi wadami i zaletami. Tych plusów naturalnie nie ma zbyt wiele — i nie może być, wszak to metal core — więc tak bez wysilania się potrafię chłopaków pochwalić jedynie za dobry warsztat. Swój fach opanowali na niezłym poziomie, tyczy się to szczególnie wioślarzy, bo praca gitar stanowi najmocniejszy punkt materiału – jest sprawnie i stosunkowo żywiołowo. Tylko jeszcze małe, acz istotne ale — dotyczące nie tylko ich, a 99,9% przedstawicieli gatunku — sama technika i poprawne rozeznanie w wymogach konwencji nie są gwarancją sklecenia czegoś fajnego, wybijającego się i rajcownego. Will Killmore instrumentalnie bywa nawet fajny – tak jako granie skoczne, bardzo melodyjne, niewymagające i milusie. Gorzej, gdy robi się zbyt milusio, a słodycz płynąca z głośników zaczyna paskudzić dywan. Zbytnie wpływy hard core z tym ciągłym rwaniem rytmu też temu zespołowi nie służą. Chociaż może i służą, ale mnie nie robią takie zabiegi, tak jak i nie robią mi zupełnie wokale – tak te agresywne (bo wymuszone), jak i te czyste (bo nieudolnie i dość płaczliwie wykonane). A skoro muzyka nie może istnieć w oderwaniu od wokalnej biedy, to i dobre brzmienie niewiele tu pomaga. Reasumując, Will Killmore to zespół przeciętny niejako na własne życzenie i jako taki uniesień nie powoduje.


ocena: 5,5/10
demo
oficjalna strona: willkillmore.com

podobne płyty:

Udostępnij:

20 czerwca 2012

Kreator – Phantom Antichrist [2012]

Kreator - Phantom Antichrist recenzja reviewOd paru lat każda kolejna płyta Kreator wzbudza swoją zawartością sporo kontrowersji i niejednokrotnie skrajnych opinii. Jestem gotów założyć się o lenistwo corps’a, że z Phantom Antichrist będzie tak samo, bo o ile mało kto (ale jednak) narzeka na perfekcjonizm muzyki Niemców, jej techniczną stronę i krystaliczne brzmienie (niezależnie od tego, kto ich nagrywa), to już stagnacja w obrębie stylu zespołu może budzić zastanowienie. Chodzi mi o to, że od wybornego „Violent Revolution” Kreator właściwie się nie zmienia, a jeśli już, to staje się bardziej, i bardziej, i bardziej… melodyjny. Przy obecnej polityce wydawniczej kapeli (album na 3-4 lata) wielkiego problemu z tą wtórnością nie mam — w końcu Phantom Antichrist to bardzo atrakcyjny materiał, którego bardzo dobrze, choć bez uniesień, się słucha — ale gdyby takie płyty zapodawali co roku, to rzygałbym dalej niż widzę, albo wykitował na uszną cukrzycę. Niemieccy klasycy proponują dziś materiał mega chwytliwy i to jest nawet OK, ale momentami jednak przesadzają ze słodzeniem (czego najlepsze przykłady znajdziecie w „From Flood Into Fire” i „The Few, The Proud, The Broken”) oraz wplatają zbyt dużo wyciszeń i czystych wokali. W tej chwili melodyjność muzyki Kreator góruje nad agresją i szybkością, czyli cechami, które niegdyś w znacznym stopniu ich charakteryzowały. Nie byłoby w tym nic złego — czy raczej nielogicznego — gdyby takiemu zmiękczeniu uległy również teksty. Tymczasem liryki o zagładzie cywilizacji, śmierci, nienawiści i ogólnej rozpierdusze wrzeszczane przez Mille na tle bardzo ładnych melodyjek wypadają co najmniej dziwnie i nie na miejscu. Jeeednak, jako się rzekło – Phantom Antichrist do słuchania nadaje się wręcz wybornie i sprawia dużo radochy wynikającej z obcowania z muzyką na wysokim poziomie podanej przez prawdziwych zawodowców. A że brak jej rebelianckiego ducha i większego pazura? Cóż, maniacy „Pleasure To Kill” czy „Extreme Aggression” już dawno postawili na zespole krzyżyk i do jego obecnego oblicza nic ich nie przekona. Mniej fanatyczni mogą kupować w ciemno – z przyzwyczajenia, kolekcjonerskiego obowiązku, albo dla kapitalnie groteskowej (miś polarny z maryjną aureolą) szaty graficznej, bo na pewno nie dla elementu zaskoczenia i nowych doznań.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: kreator-terrorzone.de

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

17 czerwca 2012

Infestation – Mass Immolation [2000]

Infestation - Mass Immolation recenzja reviewTen zespół miał wskrzesić potęgę brutalnej angielskiej sceny, przywrócić jej dawną pozycję na mapie Europy i porwać za sobą tysiące fanów. O tym, jak im się powiodło świadczy choćby fakt, że dziś o Infestation już praktycznie nikt nie pamięta, choć kapela cały czas jest jako tako aktywna. Fiasko ambitnego planu zainicjowania death metalowego renesansu na Wyspach to przede wszystkim rezultat skromnego zaplecza, bo sama muzyka spełnia właściwie wszelkie warunki, żeby przyciągnąć rzesze miłośników klasowej, choć nieoryginalnej rzeźni. Niedoszli animatorzy sceny w swej misji nie próbowali w żaden sposób rewolucjonizować gatunku, ani tym bardziej grzebać się w brytyjskich korzeniach, toteż znacznie im bliżej do Deicide, Suffocation, Malevolent Creation i Immolation niż rodzimych klasyków pokroju Bolt Thrower czy Benediction. I to właśnie amerykańskiej sieczki na wysokim poziomie dostarcza nam Mass Immolation. 14 kawałków w 36 minut daje jasno do zrozumienia, że panowie się z niczym się tu nie brandzlują, tylko starają się — że tak zawulgaryzuję — dopierdalać ile sił w kończynach. Szybkie (ale bez przesady) tempa utrzymują się przez większość materiału (po jednominutowych kawałkach — bo i takie się trafiają — trudno spodziewać się ballad), ale zgodnie z obyczajem towarzyszy im fajne rytmiczne nawalanie i trochę walcowania. Niby nic wielkiego, a dzięki temu album nie jest monotonny i lepiej się przez niego brnie. Po Angolach, którzy z angielskim chyba jakąś tam styczność mają, można by oczekiwać choć odrobinę wyszukanych tekstów, tymczasem straszą nas kwiatki w postaci „Evil, Evil”, „Black Pope”, „Desecrate”, „Demons Of Darkness”, „Butcher Knife”… Mniejsza o tematykę (zresztą, przecież nie ma nic złego w antychrześcijańskich lirykach), ale takie „iwolll, iwolllll” powoduje za pierwszym razem wybuch dzikiego śmiechu. Dobrze, że przynajmniej wokalista ma porządny warsztat (skojarzenia z Bentonem są jak najbardziej na miejscu) i nie robi z tego większej wiochy. Szkoda tylko, że brzmienie jest z gatunku tych, do których trzeba się przyzwyczaić – nie ma odpowiedniej mocy i sprzyja zamazywaniu się gitarowych detali. W każdym razie Mass Immolation to zacny materiał, który klasykom wprawdzie nie dorównał, ale wstydu angielskiej scenie na pewno nie przyniósł. W ogóle niczego jej nie przyniósł.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/profile.php?id=100069321721775

podobne płyty:

Udostępnij:

14 czerwca 2012

Death – Spiritual Healing [1990]

Death - Spiritual Healing recenzja okładka review coverZ perspektywy czasu wychodzi na to, że Spiritual Healing to najbardziej niedoceniona płyta w dorobku Śmierci. Wielu (w tym także fanów) o niej nie pamięta, a jeszcze większe rzesze nawet nie próbują się z nią zapoznać. Przyczyn takiego stanu rzeczy można by od biedy szukać w tym, iż krążek trafił pomiędzy dwa przełomowe dla death metalu dzieła, no i nie odbiega jakoś bardzo od tego, co znamy z „Leprosy”. Takie szukanie dziury w całym nie ma jednak sensu, bo poziom tego materiału jest zajebiście wysoki, a słucha się go z niekłamaną przyjemnością. Nie ma wprawdzie rewolucyjnych zmian w stosunku do poprzednika, ale progres i tak jest odczuwalny. Przede wszystkim kawałki są bardziej rozbudowane, doszlifowane, dynamiczne, więcej w nich zmian tempa, technicznych zagrywek i melodii. Muzyka w dalszym ciągu jest mocna, ciężka i agresywna, ale zyskała także kilka innych przymiotów, wpływających na jej ogólną atrakcyjność. Chodzi mi tutaj o bardzo czytelną produkcję autorstwa Scotta Burnsa i olbrzymi, niespotykany wcześniej w muzyce Death poziom chwytliwości. Riffy na Spiritual Healing błyskawicznie zapadają w pamięć, a solówki… Solówki dewastują! Chuck dobrze wiedział co robi, biorąc Jamesa do zespołu, bo ich style, choć różne, doskonale się uzupełniają. Ponadto Murphy swoimi partiami wprowadził sporo melodii i harmonii do brzmienia Death, zanim później — w innych kapelach — odpłynął w zupełnie popaprane patenty. Zatem, jak nietrudno się domyślić, praca gitar (krystaliczne i ostre jak żyleta) zasługuje na szczególną uwagę, a takie cuda, jak obłędne dialogi w „Low Life” (zaczynające się od solówki Murphy’ego) po prostu paraliżują zmysły. Złego słowa nie można powiedzieć także o sekcji, bo stanowi nienaruszalny monolit. Ba! Zdaje się, że Bill Andrews nigdy nie nagrał ciekawszych garów, i nie mam na myśli wyłącznie płyt Śmierci. Dodajcie do tego porządny wokal Schuldinera (nieco inny niż wcześniej) i ciekawe texty (wpadające w ucho refreny!), a wyjdzie album wyrastający zdecydowanie nie tylko ponad przeciętność, a nawet „bardzodobrość”.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DeathOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

11 czerwca 2012

Megadeth – Th1rt3en [2011]

Megadeth - Th1rt3en recenzja okładka review coverWstyd przyznać, ale początkowo kompletnie olałem Th1rt3en i nie chciałem się w ogóle do tej płyty zbliżać. Czemu? Ano nie wiem. Przypuszczalnie jakieś tajemniczego pochodzenia pierdoły zalęgły mi się na dnie sfatygowanej łepetyny. Dobrze, że w porę oprzytomniałem, bo w przeciwnym wypadku ominęłaby mnie całkiem konkretna muzyka. Muzyka, która może i niczym nie zaskakuje, ani nie deklasuje ostatnich dokonań zespołu (a jeśli jest słabsza, to minimalnie), ale stanowi kolejne świadectwo wysokiej formy Rudego i spółki. Tak na dobrą sprawę, największą niespodzianką jest obecność w składzie Davida Ellefsona – tego samego, o którym przez ostatnie lata Mustaine nie wyrażał się inaczej, jak o pazernym na kasę dupku i ponadnormatywnym leniu. Czyli albo mu/im przeszło, albo perspektywa zarobku była warta tego drobnego dysonansu. Niezależnie jednak od motywów, mr. Ellefson wraz z kolegami nagrał album bardzo charakterystyczny dla odrodzonego Megadeth, a tym samym będący w prostej linii kontynuacją — czy jak kto woli rozwinięciem wątków — bardzo dobrego „Endgame". Wynika stąd, że jest to krążek odpowiednio zadziorny, stosunkowo szybki, melodyjny, standardowo wyładowany popisami solowymi, masywnie brzmiący i oczywiście zagrany z niepodrabialnym feeliniegm. Sporym sukcesem Megadeth jest utrzymanie niezłej rozpoznawalności utworów, co przy ich dużej liczbie (13 – kto by się tego spodziewał po tak enigmatycznym tytule!) pewnie nie było łatwe. To niestety nie oznacza, że wszystkie są wspaniałe, bo taki „Wrecker”, „Deadly Nightshade” czy „Fast Lane” mogą trochę denerwować – głównie za sprawą konstrukcji textów, bo muzycznie właściwie niczego im nie brakuje. Z kolei mocniej wybijają się bardzo dobre „We The People” (czyżby inspirowany Wałęsą, hehe?), „Never Dead”, „Guns, Drugs & Money”, „Sudden Death”, „Black Swan” i to przede wszystkim one przesądzają o sukcesie albumu. Ponadto miłym dodatkiem okazało się włączenie do programu płyty paru starszych kawałków, muzycznie sięgających nawet przełomu „Rust In Peace” i „Countdown To Extinction”. Poziomem naturalnie nie odstają od nowości, a rozbudowany „New World Order” zaliczyłbym nawet do najlepszych w zestawie. Reasumując – nie taka Trzynastka straszna, jakby mogło się wydawać, a Mustaine z pewnością nie może zaliczyć jej do pechowych.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.megadeth.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 czerwca 2012

Carcass – Necroticism – Descanting The Insalubrious [1991]

Carcass - Necroticism - Descanting The Insalubrious recenzjaCarcass na swym trzecim albumie przenieśli grind core w nowy wymiar, w miejsce, którego chyba nikt się po nich nie spodziewał. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że istnieje pewna grupa fanów, dla których Necroticism – Descanting The Insalubrious to zdrada wcześniejszych ideałów, programowej prostoty i pójście w stronę komerchy, ale nimi akurat nie ma się co przejmować, bo od dawna siedzą w pokojach bez klamek, albo pod kościołami bredzą o „zamachu smoleńskim”. Wszak ta płyta jest jeszcze cięższa i brutalniejsza, a w blastach szybsza od poprzednich. Czy tak ma wyglądać „dawanie dupy”? No właśnie. Ale dajmy temu spokój, bo oto mamy do czynienia ze szczytowym osiągnięciem Ścierwa i jednym z najważniejszych krążków w tym gatunku – albumem ze wszech miar genialnym! Na rzeczoną genialność składa się kilka rzeczy. Po pierwsze – skład. Do zespołu powrócił z mroźnej Szwecji skruszony Michael Amott, który ostatecznie dał se siana z Carnage, by swymi nieprzeciętnymi umiejętnościami — których, jak dotąd, nie miał gdzie wykorzystać — czarować u pionierów patologicznego grind core’a, współtworząc najbardziej chwytliwe numery i wycinając kilka wybornych solówek. Ma się rozumieć, że liverpoolski trzon zespołu — który również bardzo się podciągnął technicznie — też się nie opieprza i daje z siebie 110% zwyczajowej normy. Utworów jest tylko osiem, ale za to w większości są nielicho rozbudowane i dodatkowo wzbogacone o kapitalne, sprowadzające klimat brudnego prosektorium, introdukcje. Daje to sporą, bo prawie 50-minutową podróż zimnymi korytarzami przez świat chorób i zepsucia. Kawałki są napakowane niebanalnymi pomysłami i kipią energią, jak przeciętny bywalec wiejskiej siłowni radzieckimi anabolami. Precyzyjne gitarowe piłowanie przyprawione blastami gładko miesza się z mieleniem w średnich i wolnych tempach, a wybuchy totalnej agresji ze znakomitymi, niezwykle melodyjnymi solówkami. Rozwój poczyniony na wszystkich polach nie ominął wokali – są bardziej intensywne i pewniej wykonane. No i więcej w nich partii wywrzeszczanych przez Walkera, niż niskich bulgotów Steera, co z kolei wpływa na czytelność przekazu. Kolejny ważny składnik Necroticism – Descanting The Insalubrious to brzmienie. Na tym polu Colin Richardson wraz z chłopakami pozamiatali, tworząc death-grindowy absolut, do którego tylko nieliczni (i to lata później - np. Exhumed…) się zbliżyli. Tak niebywała selektywność przy tak niskim stroju gitar i masywnej perkusji (głęboka centrala, mocny werbel i wyraźne, „krótkie” talerze) to ogromne osiągnięcie. No i ten przepiękny ciężar nie zatraca się nawet przy największych napierduchach, co już zakrawa na cud. Jestem przekonany, że bez takiego dźwięku ten album — nawet pomimo muzycznego dopieszczenia — straciłby dużo ze swej mocy i pewnie ze specyficznego uroku. W tym miejscu warto by wymienić kilka najlepszych utworów, ale to absolutnie niemożliwe, bowiem każdy jest grind-deathowym hiciorem o niewyobrażalnej sile rażenia. Za to mogę rzucić tytułami tych kawałków, które od zawsze wprawiały mnie w kapitalny „necro” nastrój. Są to: mega chwytliwy „Corporal Jigsore Quandary”, wybuchowy „Incarnated Solvent Abuse”, najwolniejszy w zestawie „Lavaging Expectorate Of Lysergide Composition” i ostro poszatkowany „Inpropagation”. Necroticism – Descanting The Insalubrious to czysta perfekcja i przełom w gatunku, a tym samym obowiązek dla każdego miłośnika brutalnych dźwięków.


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialCarcass

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:




Udostępnij:

5 czerwca 2012

Visceral Bleeding – Transcend Into Ferocity [2004]

Visceral Bleeding - Transcend Into Ferocity recenzja reviewNazwanie Transcend Into Ferocity półgodzinnym hołdem dla Suffocation z okresu „przedrozpadowego” byłoby może i dużą przesadą, ale nie da się ukryć, że muzyka Visceral Bleeding jest głęboko osadzona we wczesnej twórczości Dusicieli (z naciskiem na „Effigy Of The Forgotten” i „Pierced From Within”) i nawet małe zmyłki w postaci patentów a’la Immolation (z „dwójki”) czy Cannibal Corpse i odrobiny melodii niczego nie zmieniają. I tak na dobrą sprawę wcale nie muszą, bo młodym Szwedom taki brutalny, intensywny i techniczny death metal wychodzi bardzo sprawnie, a słucha się go lepiej niż dobrze. Kolesie znają się na rzeczy i wiedzą, o co w takiej muzyce chodzi, a czego należy się wystrzegać. W przeciwieństwie do 99% kapel zafascynowanych nowojorczykami, chłopaki z Visceral Bleeding nie nakurwiają z szybkością światła przez całą płytę, mieszając przy tym patenty dla normalnego człowieka praktycznie niewykonalne. Nie, oni tłuką raczej w średnich tempach z niespecjalnymi przyspieszeniami, ale dzięki temu brzmią ciężej, wyjątkowo klarownie, a każdy element ich zdrowo pokręconej (bo pod tym względem akurat się nie oszczędzają – pięknie tu świeci „All Flesh…”) sieczki jest łatwy do wychwycenia i późniejszego przetrawienia. Jak więc widać, utwory Visceral Bleeding swą konkretną intensywność zawdzięczają zagęszczonym aranżacjom, a nie wyśrubowanym prędkościom. Przy tak dużym stężeniu riffów i zmian tempa łatwo o przeładowanie słuchacza dźwiękami, ale i tego Szwedzi uniknęli – Transcend Into Ferocity trwa zaledwie 29 minut, czyli w sam raz, żeby utrzymać żywe zainteresowanie krążkiem. Dla wytrwałych jest jeszcze prezentacja kapeli z nie najwyższych lotów teledyskiem do „Fury Unleashed” na ścieżce multimedialnej. Mnie pasują, w swojej nieoryginalności mogą nawet imponować.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Visceral-Bleeding/216670736573

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

2 czerwca 2012

Brutality – Screams Of Anguish [1993]

Brutality - Screams Of Anguish recenzja okładka review coverPogrążone obecnie w zapomnieniu Brutality to z pewnością jedna z istotniejszych nazwa na mapie amerykańskiego death metalu. Poziomem swojej muzyki zawsze mocno wykraczali ponad bezbarwną przeciętność zwykłych napierdalaków, jednak mimo imponujących umiejętności, braku drastycznych zmian stylu, solidnego stażu w podziemiu i późniejszego kontraktu z dużą wytwórnią nigdy nie osiągnęli należnej im pozycji, skutkiem czego zakończyli działalność zaledwie po trzech płytach. Ich problem można streścić w dwóch punktach. Po pierwsze chodzi o wyjątkowo niestabilny skład, w którym co i rusz dochodziło do ostrych spięć – akurat z tym przy odrobinie chęci mogli się jakoś uporać. Druga sprawa, wynikająca po części z pierwszej kwestii, to bardzo spóźniony, przypadający na koniec death metalowego boomu moment debiutu, czym — podobnie jak Vital Remains, Monstrosity, Oppressor czy Baphomet — niejako skazali się na drugą ligę popularności. Wszak w 1993 gatunek już dogorywał, wpieprzając swój ogon, a wytwórnie dawały sobie siana z inwestowaniem w coś, co coraz trudnej sprzedać w zadowalającym nakładzie. Nie zmienia to w niczym faktu, że Brutality to absolutna czołówka drugiej fali i zespół, który po dziś potrafi ekscytować. Próbie czasu, przynajmniej od strony czysto muzycznej, oparł się bez trudu Screams Of Anguish. Debiut Amerykanów to zgrabne połączenie klasycznej pojmowanej brutalności (przejawiającej się choćby w blastach, ostrych riffach czy głębokich wokalach) z klimatycznymi wstawkami (z wykorzystaniem klawiszy i bez przesterów) i rzadko spotykaną w gatunku dozą finezji. Spójność i poziom tych elementów świadczą nie tylko o doświadczeniu i technicznym wyrobieniu, ale przede wszystkim o pomyśle na siebie. Death metal na Screams Of Anguish ma wiele odcieni i, przynajmniej potencjalnie, może zainteresować naprawdę wielu miłośników inteligentnie podanej jazdy – coś dla siebie znajdą tu zarówno miłośnicy Nocturnus, jak i Deicide. Na korzyść Brutality przemawia ogromne zróżnicowanie tego materiału, kapitalna przebojowość, niestandardowe podejście do pewnych kwestii (dużo zwolnień, niekończące się barwne solówki), jak i charakterystyczna dla Jima Morrisa bardzo czytelna i nieprzeładowana produkcja. Atutem nie do przecenienia tej płyty są wyjątkowo rozbudowane i świetnie wstrzelone w struktury kawałków popisy gitarzystów (szczególnie Jay’a Fernandeza), którzy chyba dali tu z siebie wszystko – stopień „wytrzepania” przekracza bowiem większość tego, co oferowały inne death’owe kapele. Mnie najbardziej rozwala to, co zrobili w fenomenalnie klimatycznym „Cries Of The Forsaken” – zajebistość sączy się w nim sekunda po sekundzie przez ponad 6 minut, a kolejne motywy melodyczne wkręcają się w czaszkę na dłuuugo. Coś wspaniałego! Niczego też nie brakuje „These Walls Shall Be Your Grave”, „Septicemic Plague”, „Ceremonial Unearthing” czy „Crushed”, jednak ciągle to „Cries Of The Forsaken” wywiera największe wrażenie. Właśnie dzięki takim haczykom chce się wracać do Screams Of Anguish częściej, niż tylko dla przypomnienia.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: brutalitytheband.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

29 maja 2012

My Dying Bride – A Line Of Deathless Kings [2006]

My Dying Bride - A Line Of Deathless Kings recenzja reviewJakiś czas po premierze „Songs Of Darkness, Words Of Light” jeden z gitarzystów, bodaj był to Andrew, zapewniał o swej fascynacji nu-metalem i tego typu „rzeczami” oraz o chęci wprowadzenia takich wesołych nowinek do muzyki My Dying Bride. Oczywiście momentalnie wywołało to popłoch wśród fanów Brytyjczyków. Rzecz miała jednak miejsce pierwszego kwietnia i zgodnie z tradycją tego dnia, była po prostu dość głupawym żartem ze strony pana Craighana. Tak czy inaczej ziarno niepewności, czy — w bardziej skrajnych przypadkach — przerażenia zostało zasiane, więc niektóre ludziska musiały czekać do premiery i w recenzowanym właśnie albumie szukać potwierdzenia swych obaw. Już na początku można powiedzieć, że A Line Of Deathless Kings to po prostu płyta My Dying Bride i kropka. Lepszej rekomendacji raczej nie trzeba? Krążek jest utrzymany w klimatach „The Light At The End Of The World” i „Like Gods Of The Sun”, jednak znacznie mniej tu growli i szybkich/brutalnych napierduch (choć gdyby perkusista pokusił się o blast w końcówce „The Blood, The Wine, The Roses”, to byłby konkretny grind – nadrobili na „For Lies I Sire”). Dominuje dobrze znane powolne, melancholijne walcowanie, nierzadko poprzecinane charakterystycznymi dla Anglików wyciszeniami. Jedyną większą, i co tu dużo mówić — zaskakującą — zmianą jest bardzo bezpośrednia chwytliwość i melodyjność krążka. Pod tym względem na A Line Of Deathless Kings My Dying Bride dorównują starym dokonaniom kumpli po fachu z Cathedral. Szczytem przebojowości jest rewelacyjny „The Blood, The Wine, The Roses” – czegoś takiego Wyspiarze jeszcze nie mieli w swoim repertuarze! Coraz mniejszy jest natomiast udział instrumentów klawiszowych – jeśli kiedyś nadawały muzyce głębi, tak tutaj są jedynie tłem. Każdy fan zespołu bez mrugnięcia okiem spostrzeże brak „firmowych” długaśnych przejść i ogólnie niezbyt gęstą grę garów. Jest to spowodowane tym, że podupadającego na zdrowiu Shauna (przedłużająca się kontuzja kostki) zastąpił sesyjnie John Bennett, który niestety spisał się najwyżej dobrze. Reszta bez zarzutu – leniwe, ociężałe riffy, wyraźny bas i smutne zawodzenie Aarona. Przez większość kawałków przewija się temat miłości, czy to namiętnej czy utraconej, jednak częściej powiązanej z bólem i rozpaczą. Z numerów szczególnie godnych wyróżnienia wymieniłbym przede wszystkim przywoływany już tu nieraz „The Blood, The Wine, The Roses” (zapamiętajcie, bo warto!), „To Remain Tombless”, epkowy „Deeper Down” (ten riff!), „L’amour Detruit” i „Love’s Intolerable Pain”. Ogólnie jest z czego wybierać, bo do słuchania dostajemy ponad godzinę wybornej muzyki w znanym od lat stylu. My Dying Bride i kropka.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij: